wtorek, 22 lutego 2011

Matkowała Bona, kwitła Korona

BONA SFORZA 

Bona była przezwiskiem, skutkiem - jako komu.
Wielkiej była zacności i z wielkiego domu.
Rozum miała, że i dziś ta niewieścia główka
Sławna w Polszcze, i długo pamiętne jej słówka.
Włoszka była, z narodu, gdzie się rozum rodzi,
Naślachetniejszy klejnot. Lecz, co nazbyt, szkodzi.
Tam się ta zacna pani z młodości ćwiczyła,
Gadajże, którego z tych więcej zachwyciła.

Mikołaj Rej 


 "Bona" w języku włoskim znaczy tyle co dobra. W dawnej Polsce wyrazem "bona" określano wychowawczynię zajmującą się dziećmi. I w sumie taki przydomek idealnie pasuje dla tej włosko-polskiej pani, która za cel swój obrała wychowanie (patrz: ucywilizowanie w najlepszym słowa znaczeniu) jagiellońskiego dworu na czele z królem Zygmuntem Starym. 
Strażnica włoskiej formy (mecenat), sprawnica kamiennego piękna (architektura), szczepnica zielonej harmonii (ogrodnictwo). Patronka europejskiej kultury do potęgi trzeciej. Kobieta, która odmieniła wizerunek Rzeczypospolitej. Od momentu jej matkowania nad tutejszą ziemią Polska nie była już taką, jaką była poprzednio. Pokazała manierą swojej władczej, a jednakowo urodziwej ręki, że damska odmiana korony ma również wpływ na losy kraju. 

Osobiście korespondowała z Roksolaną, żoną Sulejmana Wspaniałego, objawiając tym samym nietuzinkowy instynkt polityczny. Dobrą miała też pamięć. Dlaczego? Ponieważ znała dobrze 4-tery księgi Eneidy, recytowała biegle dzieła Petrarki i Owidiusza. Może dzisiaj taka "pamiętliwość" nie robi wrażenia, ale w tamtych czasach kobieta oczytana pachniała drukiem, pachniała słowną egzotyką (choć ta jednych tyka, a drugich potyka). Była wszechstronnie wykształcona: znała języki obce, uczyła się prawa, administracji państwowej, a także matematyki. Ponadto grała na kilku instrumentach muzycznych, jeździła konno i do tego jeszcze umiała polować. Kobieta żywioł. Kobieta zjawisko. Temperament nieokiełznany.  Mówiła naszym przodkom, iż "U was dukaty leżą na gościńcach, schylić się jeno, ażeby je zebrać. Nikt nie chce? Tym lepiej dla mnie"- i dziś nic z tamtych słów nie traci na wartości. 


"Nieomal czterdzie100letnie panowanie królowej Bony  nieodwracalnie zmieniło oblicze kuchni polskiej. Choć trudno w to uwierzyć, włoszczyzna, pomidory, kalafior, karczochy, a nawet kapusta, pojawiły się na polskich stołach dopiero w XVI wieku. Bona wniosła do naszych kuchni włoskie makarony i przyprawy korzenne, nauczyła Polaków raczyć się winem. Dzięki niej kuchnia polska zmieniła się nie do poznania, zyskała na wartości, ubogaciła się. Jeszcze po II-ej wojnie światowej rozmaitość produktów, ich pietyzm przyrządzania i wyszukane formy serwowania dań, były cechami charakterystycznymi naszej narodowej kuchni. Niestety, zmiany, jakie nastąpiły w okresie powojennym odcisnęły swoje piętno także na sztuce kulinarnej, czyniąc ją tłustą i monotonną." W czasach PRL-owego widel-czyka nie liczyła się już forma podawania dań wraz z ich przebogatym asortymentem. Tamten miniony świat smaku a cieknącej ślinki oddalił się od nas bardzo daleko. My, ludzie mysiejsi, machamy tej zeszłej kuchni aluminiowym widelcem- na pożegnanie?


~ Simile est in Bonam, Poloniae reginam:
Ut Parcae parcunt, ut luci lumine lucent,
Ut bellum bellum, sic bona Bona fuit ~


A propos widelca warto tutaj wspomnieć pewną kującą kwestię. Czy widelec jest, jak chcą niektórzy włoskim wynalazkiem, trudno teraz dociec. W każdym razie Włosi najwcześniej zaczęli go używać. Drugie miejsce (o sensacjo!) przypada nam- Lachom. Za czasów Zygmunta Starego odnotowano używanie jakichś złotych grabek do mięsa. Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że przywiozła je świta Bony Sforzy, kiedy to w 1518 roku przybyła do Krakowa. Może widelcem niedoszła królowa podbiła królewskie serce?

Odnośnie dobrej Bony i dobrej kuchni trzeba jeszcze coś dodać o pomidorach. Za sprawą królowej dotarły one nad Wisłę z okolic Bari i Urbino. Nazwa "pomidor" wzięła się od włoskiego słowa "pomo d'oro", co znaczy złote jabłko. W ten sposób "pomo d'oro" na stałe zagościł na polskich stołach poszerzając ówczesną gamę barw kulinarnych.

Dzięki Bonie obok warzyw również zioła doznały momentu zielonego debiutu. Włoszka przywiozła do Polski nieznane dotąd odmiany roślin, takie jak np. wonny tymianek zwany później "włoską macierzanką". Nazwa mówi sama za siebie bez zbędnej etymologii.

Istnieje pewna anegdota wiśnicka dotycząca postaci Bony. Podobno któregoś razu podczas zabawy na zamku w Wiśniczu królowa zapragnęła udać się na wieżę, aby tam przejechać się osiołkiem po szerokim gzymsie (tak!). Po odbytej przejażdżce wróciła z powrotem na bal. Jeśli wierzyć legendzie, zrobiła tak celowo, ażeby spektakularną wycieczkę wykorzystywać później do pozbycia się swoich wrogów politycznych, którzy na rozkaz władczyni powtarzali jej wyczyn. Nic w tym nie byłoby nadzwyczajnego, gdyby nie to, że królowa nakazywała powtórzyć przejażdżkę, nie na ośle, ale na koniu, a konie strasznie boją się wysokości i są z natury większe od osłów. 


Pomimo wielu atutów "Królowa Bona nie była nazbyt lubiana przez otoczenie. Rzadko bywało wcześniej, żeby królowa wtrącała się do polityki w sposób tak otwarty. Przez kronikarzy nazywana chciwą, podstępną i żądną władzy, zrobiła jednak wiele dobrego dla Polski. Zagospodarowała wielkie połacie nieużytków, zaludniała pustki, budowała mosty, młyny, tartaki. Rozbudowywała miasta nadane jej jako <<Oprawa Polskich Królowych>>. Bona sprowadziła do kraju włoskich architektów (między innymi Gucci'ego), którzy przyczynili się do rozwoju stylu renesansowego w architekturze. Na jej zamówienie na Wawel trafiły ówczesnomodne meble, obrazy, arrasy i inne dzieła znakomitej sztuki. Budowała twierdze warowne, np. Bar. Rozbudowała miasta Mazowsza, gdzie osiadła pod koniec życia. Wyjeżdżając z Polski pozostawiła po sobie doskonale zagospodarowane dobra królewskie, przynoszące ogromne dochody. Jej syn, a później i inni królowie nie potrafili utrzymać tego stanu i większość tych dóbr rozdali magnatom, aby kupić ich lojalność. Jak na ironię postąpiono w myśl ulubionej maksymy Bony: <<Przekupstwo nie zostało wymyślone dla przyjaciół>>."

Ogród królowej Bony


 "W 2001 r. na tarasie u stóp wschodniej elewacji wawelskiego pałacu dokonano sensacyjnego odkrycia. Odnaleziono regularny układ prostokątnych kwater ziemnych wyznaczonych przez ceglane ścieżki. Badania archeologów potwierdziły tym samym informacje o istniejących tu w XVI w. ogrodach królewskich. W ten sposób odkryto najstarszy zachowany w Polsce ogród ozdobny. Dla historii sztuki ogrodowej było to wydarzenie na skalę europejską.

 Archeolodzy z dokumentów i zachowanych inwentarzy zamkowych wiedzieli, że między wschodnim skrzydłem zamku, a murem obronnym istniały od XVI wieku ogrody królewskie. Tworzenie ich zaczęło się prawdopodobnie po pożarze wschodniego skrzydła zamku w 1536 roku. Ogród stanowiły krzyżujące się chodniki z cegieł starannie ułożonych na zaprawie, a powstałe pomiędzy nimi kwatery wypełniane były czarną ziemią. W specjalnych dębowych skrzyniach hodowano lecznicze zioła i przyprawy. Poniżej ogrodu królowej Bony znajdował się ogród jej męża króla Zygmunta I Starego, który miał charakter wypoczynkowy. Znajdowała się na jego terenie altana zwana "Rajem", a rachunki zamkowe wspominają o istnieniu winnicy i ptaszarni.

 

Korzystając z przekazów historycznych w oparciu o prowadzone prace archeologiczne udało się bardzo wiernie odtworzyć wygląd ogrodów na dwóch tarasach. Na trzecim, dolnym tarasie nadal prowadzone są jeszcze badania archeologiczne. W dębowych skrzyniach jak dawniej pojawiły się zioła i przyprawy. W niewielkich kwaterach utworzonych przez układ ceglanych chodników posadzono rośliny sięgające swoim rodowodem XVI wieku i pojawiające się w historycznych wawelskich przekazach. Przy zrekonstruowanej pergoli posadzono winorośl oraz starą sprowadzaną do Polski od około 1600 roku odmianę róży francuskiej, której odtworzenia podjęła się jedyna w Polsce szkółka ratująca historyczne odmiany roślin mieszcząca się w Inowrocławiu. W okazałych ceramicznych donicach posadzono oleandry, fuksje i kasje. Wszystko to tworzy unikalny przykład niewielkiego wypoczynkowo-ziołowego renesansowego ogrodu królewskiego. Dyrekcja i opiekunowie ogrodu obiecują, że roślinność ogrodu sukcesywnie będzie uzupełniana o kolejne gatunki historycznych odmian roślin uprawianych w XV i XVI wieku.

Królowa zakładała ogrody w nowym, włoskim stylu także w innych dobrach królewskich, np. w Łobzowie (dziś dzielnicy Krakowa), gdzie zapewne uprawiano również warzywa przywiezione z Włoch, śladem czego jest popularna do dziś "włoszczyzna".

Skrzynie, płotki i trejaż wykonano z drewna dębowego według historycznej ikonografii, stosując ówczesny ręczny sposób obróbki i łączenia materiałów. Nie ma tu gwoździ, lecz drewniane dyble i kołki, a części trejażu powiązane zostały łykiem."


 


piątek, 11 lutego 2011

CO Z RAJEM PRZYWRÓCONYM?



 PROFESSORA LEGUTKI
ROZDZIAŁ
"RAJU PRZYWRÓCONEGO"

Żak profesorom krzywy
Martwych nie słucha żywy,
Nie wyciągają wnuki
Z życia dziadów nauki

"Użalanie się nad kondycją polskiego narodu, jakiemu oddawali się liczni publicyści w ciągu ostatnich kilkunastu lat, było przeważnie zajęciem bezpożytecznym. Mimo wszystkich nieprzyjemnych rzeczy, jakie charakteryzują dzisiejszy porządek w Polsce i w świecie, nasze społeczeństwo osiągnęło spory sukces. Polacy okazali się sprawni w obsługiwaniu instytucji oraz w wykorzystywaniu szans, jakie stworzyły nowe czasy. Istnieje tysiące problemów- niektóre bardzo poważne, jak choćby nierównowaga sceny politycznej, defektywne prawo i jego nieskuteczna egzekucja, korupcja- ale wszystkie one wpisane są w trudy procesu przekształcania systemu.


Moje największe rozczarowanie, jakiego doświadczyłem w nowych czasach dotyczy dziedziny wykraczającej poza politykę, prawo i ekonomię, a mianowicie ogólnego stanu polskiego ducha. Nie wiem, kiedy po raz pierwszy pojawiła się teza o polskiej megalomanii narodowej jako naszej głęboko zakorzenionej cesze. Wraz z tą megalomanią miała iść łatwość wpadania w nastroje mesjanistyczne, w poczucie specjalnej roli w historii i specjalnej mądrości oraz cnotliwości danych Polakom przez Boga czy Naturę, w deprecjonowanie wszystkich nie-Polaków jako istot nieudanych i nieszczęsnych. Nie wiem -powtarzam- kiedy ta teza powstała i nie mam pewności, w jakich czasach i czy kiedykolwiek trafnie opisywała polskie nastawienie do świata. Obecnie jestem jednak pewien, że nie ma ona nic wspólnego z rejestrem polskich wad. Gdybym miał wskazać na taką wadę, to widziałbym ją w nastawieniu skrajnie odwrotnym: w swoistej mikromanii, a więc w przekonaniu, że Polacy nie mają żadnej roli do odegrania w świecie, że historia dokonuje się poza naszym wpływem, że to inni są autorami wielkich rzeczy, a my odgrywamy rolę widzów i kibiców.


 Nie ma sprzeczności między faktem, iż Polacy okazali się sprawni w obsługiwaniu instytucji i rozwiązań współczesnej cywilizacji, a tym, iż chorują na trudną do wyleczenia mikromanię. Można być wszak skutecznym w użytkowaniu skomplikowanych urządzeń i jednocześnie zupełnie nie zdolnym do ich konstruowania. Czym innym jest mentalność użytkownika, a czym innym mentalność wynalazcy i konstruktora. Polacy są dobrymi użytkownikami, natomiast marnymi wynalazcami i konstruktorami. Z takiej diagnozy wynikają wnioski, które dla wielu mogą się wydać względnie optymistyczne: jak długo będzie istnieć cywilizacja i jak długo pozostanie ona wolna od niebezpiecznych perturbacji, tak długo Polacy będą w niej trwać we względnym spokoju. System w Polsce i jej miejsce we współczesnym świecie są stabilne i nie wydaje się, by w dającej się przewidzieć przyszłości tej stabilności mogło coś zagrozić.
Problemem nie jest jednak samo bezpieczne przetrwanie we współczesnym świecie, ale rola, jaką będzie w nim ogrywać. Pod tym względem historia ostatnich kilkunastu lat naszego narodu jest dla mnie rozczarowująca. Odnoszę bowiem wrażenie- w którym kolejne doświadczenia mnie utwierdzają- iż z jakichś powodów okazaliśmy się niezdolni do konkurowania o bardziej znaczące miejsce. Nie mówię tu o konkurencji między narodami, ale o indywidualnym wysiłku pojedynczych ludzi, czy grup; mówię o atmosferze, która warunkuje i motywuje podejmowanie takich wysiłków. Pod tym względem zajmujemy pozycję, którą można uznać za daleko nie zadowalającą w stosunku do potencjału, jakim dysponujemy.


To prawda, iż Polacy po obaleniu komunizmu znaleźli się w sytuacji niezmiernie trudnej i niesprzyjającej rodzeniu się postaw samodzielności. Wyobrażano sobie, że komunizm zatrzymał nas w rozwoju, i że po jego zniknięciu pozostaje doganiać kraje zachodnie. To doganianie polegało na powtarzaniu zachodnich rozwiązań, które zostały nazwane "normalnymi". Stąd wzięła się popularność słowa "normalność" i jego użycie jako standardu pozwalającego oceniać powstającą rzeczywistość. Dalsze dzieje Polski po wyzwoleniu wydawały się ogromnej większości rodaków niezmiernie proste i podpadały pod taki oto schemat: naszą aspiracją jest zostanie zwykłym społeczeństwem zamożnym, zasobnym, stabilnym, o dobrze funkcjonujących instytucjach. Droga do takiego stanu zdawała się równie prosta jak sam pomysł: należało odtworzyć tę drogę rozwojową, jaką przeszły zachodnie społeczeństwa.
Taka postawa miała spore uzasadnienie. Trudno faktycznie było sobie wyobrazić, że albo będziemy budować struktury zupełnie nowe, wyprzedzając w ten sposób innych, albo że sięgniemy do własnej tradycji i w jej oparciu zbudujemy coś oryginalnego. Element imitacji był konieczny, również z tego powodu, iż trzeba było korzystać z doświadczenia innych i szkoda było tracić czas na wymyślanie rzeczy wymyślonych. Być może zatem pojawienie się takiej postawy było naturalne. Ale z drugiej strony było ono niezmiernie demoralizujące i rozleniwiające. Z mediów, z rozmów prywatnych, z rozpowszechnionego języka wynikało przekonanie, iż człowiek rozumny i nowoczesny to ktoś taki, kto się dostosowuje do tego, co zostało stworzone gdzie indziej. Od tego przekonania już tylko krok do poglądu- wcale dzisiaj nie rzadkiego- iż człowiek rozumny to taki, który specjalnie nie stara się być oryginalnym i kreatywnym. Człowiek rozumny jest raczej istotą sprytną, a więc taką, która szybciej niż inni potrafi rozeznać się w tym, jakie są tendencje w świecie, jaka przychodzi moda, co dobrze sprzedaje się na Zachodzie, co jest dobrze dobierane i przyjmowane z aprobatą. Ten spryt jest oczywiście sprytem papugi, ale ma on nadal sporo powabu i bywa uważany za jeden z warunków sukcesu.

 
Jeśli na dodatek uświadomimy sobie, iż niemal od samego początku swojej niepodległości Polska aspirowała do Unii Europejskiej, a osiągnięcie tego celu wymagało wielkiego procesu dostosowania wielu aspektów naszego życia do reguł unijnych, to pojmiemy, iż imitacja i przystosowanie stały się hasłami niemal obowiązkowymi w pokomunistycznej Polsce. Ten aspekt polskiego akcesu do Unii bywa rzadko dostrzegany, gdyż ma on posmak politycznej niepoprawności. W trudnych procesach negocjacyjnych opinia wielu polityków i ogromnej większości mediów była jednoznacznie po stronie "dostosowywania", co wynikało z przyjęcia dwóch założeń: po pierwsze, iż nasze rozwiązywania są gorsze, bo wywodzące się z niedobrej tradycji, a po drugie, iż przyjęcie rozwiązań narzucanych przez stronę unijną okaże się per saldo korzystne. Nie chcę rozważać obu założeń. Przyjmijmy, że obydwa są prawdziwe i że faktycznie politykę i ideologię "dostosowywania" należało uznać za racjonalne. Ale taki stan rzeczy jedynie potwierdza to, o co mi chodzi. Skoro "dostosowywanie" nie jest błędnym wyborem, lecz wynika z przemyślne i dobrze uzasadnionej strategii, to skutki takiej postawy mogą okazać się jeszcze trwalsze, zaś Polak oświecony jeszcze mocniej będzie się kojarzył z Polakiem "dostosowującym".


Charakterystyczne jest zresztą, iż konkretne kwestie akcesu Polski do Unii nader rzadko bywały przedmiotem jakiejś szerszej debaty. Działo się tak po części dlatego, że były one zbyt skomplikowane, a przeto źle sprzedawały się w mediach i nie rozpalały wyobraźni obywateli. Po części jednak brało się to stąd, iż istniała dość szeroka niechęć do takich rozważań. Kręcenie nosem, przedłużanie negocjacji, forsowanie własnych pomysłów nie kojarzyły się z polityczną prudencją i inteligencją, ale z awanturnictwem, megalomanią i wieloma innymi wadami, tak dobrze mieszczącymi się w stereotypowym moralizatorstwie społecznym. Ta skłonność do łączenia samodzielności z megalomanią i awanturnictwem- nie w odniesieniu do konkretnych osób, które mogą faktycznie te cechy łączyć, ale w ogóle na poziomie pojęciowym- jest dobrym świadectwem polskiej mikromanii. 
Postawa taka stała się zaraźliwa i charakteryzuje wszystkie możliwe sfery życia. Ponieważ stary system pozostawił po sobie ruiny, trzeba było wiele rzeczy odtwarzać, budować czy organizować. Niemal zawsze proces ten przebiegał pod hasłem imitacji, nawet wówczas, gdy nie wiązało się to ani z wymogami unijnymi, ani z oczywistością rozwiązań. Pod pewnym względem Polakom wydawało się, że są w sytuacji komfortowej: nie muszą tracić czasu na mozolne zmaganie się z rzeczywistością, lecz wystarczy wzorować się na innych. Już w latach osiemdziesiątych pojawiły się uspokajające i krzepiące głosy, iż w wypadku tworzenia Polski niepodległej będziemy mogli połączyć w optymalny sposób rozmaite modele ustrojowe- skandynawski, niemiecki, amerykański i jeszcze kilka innych.

Takie rzeczy nie dokonują się jednak bezkarnie. Inwencja i innowacyjność są postawami, które wymagają pielęgnacji i ciągłego wspierania. Gdy się tego nie czyni, zamierają. Co więcej, inwencja i innowacyjność są postawami, które -przynajmniej teoretycznie- stanowić mają istotne cechy człowieka współczesnego, żyjącego w świecie liberalno-demokratycznym. W uczonych książkach traktujących o dzisiejszej cywilizacji -pisanych na lewicy i na prawicy- pojawia się nieustannie pogląd o współczesnym człowieku jako istocie samostwarzającej, aktywnej, samodzielnej, walczącej o szansę realizacji własnych pomysłów. Tymczasem -paradoksalnie- Polska weszła w grono wolnych społeczeństw liberalno-demokratycznych pod hasłami powielania tego, co stworzyli inni. Hasła niepodległościowe -głoszone przez dużą część opozycji- miały kiedyś, gdy niepodległość stanowiła cel tak odległy, że nierealny, podtekst inny: niepodległość miała być warunkiem samoorganizacji. Im ta niepodległość stawała się realniejsza, tym samoorganizacja wydawała się prostsza, aż wreszcie przyjęła formę powielania gotowych rozwiązań.

Niemal z dnia na dzień po upadku starego reżymu ujawniła się niezwykła energia imitacyjna, jaka drzemała w społeczeństwie. Polska rzeczywistość stawała się kalką rzeczywistości krajów zachodnich. Zmienił się język: z komunistycznej nowomowy na prymitywną polszczyznę pełną anglicyzmów. Pojawiły się nowe obyczaje przejęte z innych krajów i rozpowszechniane odgórnie przez akcje telewizyjno-radiowo-prasowe (czego najbardziej znanym przykładem są walentynki wprowadzone do Polski przez intensywną telewizyjną propagandę). W polskie życie społeczne i intelektualne zaczęto szybko wprowadzać -z niemałymi sukcesami- zachodnie podziały ideologiczne, pojęcia i schematy myślowe. Najgłupsze zachodnie ideologie, z feminizmem na czele, nagle okazały się atrakcyjne dla rodzinnych umysłów. Polscy reżyserzy starali się filmować jak ich zachodni koledzy, poeci pisać jak ich nowojorscy czy londyńscy odpowiednicy, a polscy publicyści- na lewicy, w centrum i na prawicy- argumentować, jak ci, na których się powoływali. Tworzono instytucje będące kalkami zachodnich, a także wprowadzono w odpowiednim duchu reformy. Nawet gazety redagowano w sposób zachodni, powielając działy, główne tematy oraz sposób pisania o nich. Językowi polityków i mediów towarzyszyło formułowanie explicite założenie, że każdy, kto postępuje i myśli odwrotnie, jest istotą nie w pełni dojrzałą, potencjalnie lub aktualnie niebezpieczną. Stary podział na postępowe i wsteczne nagle stał się oczywistością: postępowi są wszyscy, którzy powtarzają pomysły z importu, zaś wsteczni to ci, którzy tego nie robią i przed taką strategią przestrzegają. 


Skąd się wzięła u nas tak silna tendencja imitacyjna? Przyczyn jest pewnie wiele, a niektóre z nich mają głębokie źródła historyczne. O tym ostatnim świadczyłaby chociażby mowa Podkomorzego z pierwszej księgi Pana Tadeusza, przedstawiająca dzieje pewnego Podczaszyca naśladującego wszystkie modły przychodzące z Francji. Ową skłonność do imitacji Mickiewicz zauważył i uważał za oczywistą słabość. Pisali o niej także inni autorzy dziewiętnasto- i dwudziestowieczni. W nowszych czasach, zwłaszcza w epoce PRL-u, o tych starych przestrogach zapomnieliśmy głównie dlatego, iż spoglądanie na Zachód wydawało się -a często było wówczas- racjonalną postawą. Wszak kontakt z tym, co zachodnie, stanowił konieczny zabieg intelektualnej higieny i umożliwił odwrócenie się tyłem do panującej w kraju ideologii.
Takie nastawienie miało skutki oczywiste: Polacy przyzwyczaili się do umysłowego lenistwa. Przyjmując, że w kraju nie da się wiele zrobić i że trzeba szukać ideowego wsparcia na Zachodzie, wprawiali się w stan nieświadomego uzależnienia. W nawyk weszło przekonanie, iż my możemy jedynie tworzyć przyczynki do tego, co kreują inni. Gdy komunizm runął i część intelektualistów zachodnich zwróciła się ku nam z nadzieją, że usłyszą coś nowego, czego znali u siebie, lub coś inspirującego, co stoi w niezgodzie z dominującymi u nich mniemaniami, doznali zawodu. Takich myśli i idei nie było, a w każdym razie było ich niewiele i nie zostały one uczynione przedmiotem szczególnego wsparcia.
Polska humanistyka w PRL-u rozwijała się albo poprzez kontynuację tradycji przedwojennej i starszej, albo poprzez szybki, ukradkowy i niesystematyczny proces zapożyczeń tego, co działo się na Zachodzie. Polski humanista, a także polski publicysta, krytyk, czy -szerzej- polski inteligent, jeśli nie mieli szansy zachowywać ciągłości kulturowej, rozwijali się poprzez wyrywkowe kontakty z Zachodem. Taki układ miał swoje dobre strony, choć na dłuższą metę fundował nam ten stan ducha, jaki mamy dzisiaj. Dobrą stroną było to, iż ów inteligent cieszył się, że zachował rozeznanie w procesach światowej kultury, a jednocześnie miał wytłumaczenie, iż nie tworzy jej w sposób taki, jak powinien: uniemożliwiały mu wszak przeszkody obiektywne, takie jak cenzura, reglamentacja paszportów, brak stałego dostępu do książek i czasopism, etc. Najlepszym sposobem zrobienia kariery -czy to w dziedzinach poważnych, czy w publicystyce, czy w szeroko ujętej dziedzinie rozpowszechniania idei- było względnie szybkie sprowadzenie konceptów, tematów i argumentów, jakimi żyło się na Zachodzie.

 
Po 1989 roku powinno się to zmienić, a jednak zmiany te następują bardzo wolno. Układ, który pozwalał korzystać z cudzych pomysłów, a jednocześnie rozgrzeszał z braku propozycji własnych, był zbyt zakorzeniony i zbyt atrakcyjny, by został szybko usunięty. Nadal najoczywistszym sposobem wprowadzenia Polaków w świat idei i zasadniczych sporów ideowych jest powoływanie się na to, co zrobili inni. Naturalnym odruchem jest więc tłumaczenie książek, nie zaś pisanie takich własnych dzieł, które mogłyby być dla tamtych konkurencją. Nadal mówimy językiem, posługujemy się argumentami, które formułowane są gdzie indziej, a większy wysiłek wkładamy w importowanie ich niż w tworzenie tego, co można by wyeksportować. Mamy tutaj efekt błędnego koła. Formujemy nasze umysły na konceptach stworzonych poza Polską, a czynimy tak, gdyż konceptów rodzinnych jest mało. Tych zaś jest mało również dlatego, iż mamy nawyk formowania naszych umysłów na konceptach z importu.
Tego rodzaju gospodarka ideami jest umysłowo zabójcza. Idei, w przeciwieństwie do zwykłych towarów, nie można po prostu sprowadzić. Aby idea żyła w sposób wartościowy i twórczy w umysłach ludzkich, powinna zostać zrodzona przez długi i żmudny proces przemyśleń i refleksji, które ją fundują. Innymi słowy, aby idee mogły kształtować w pełni i twórczo nasz umysł, powinno być odtworzone całe doświadczenie, które takiej idei nadaje sens. Gdy tego doświadczenia nie ma, a idea dociera do nas przez telewizję, intelektualne mody czy umysłowe wygodnictwo, wówczas nasz umysł będzie bezsilny wobec niej: niewiele z niej pojmiemy i niewiele dodamy do jej zrozumienia.


Ale czasy komunizmu w jeszcze inny sposób utrwalały złe nawyki. Szerokie rzesze społeczne -od chłopów po intelektualistów- nauczyły się żyć w konformizmie. Gdy system padł i powstała nowa rzeczywistość, owe masy przyjęły nowe wzory jako oficjalną wykładnię państwowo-narodową i się jej podporządkowały. Nauczyciele w szkołach, którzy kiedyś uczyli o rządach ludu pracującego miast i wsi oraz niewzruszonym sojuszu polsko-radzieckim, teraz z równym posłuszeństwem organizują w szkołach walentynki. Mylił się więc, ten, kto sądził, iż wprowadzenie demokracji zmieni duszę Polaka. Na stary rodzaj konformizmu nałożył się nowy. Demokratyczne społeczeństwo jest bowiem konformistyczne, podobnie jak społeczeństwo komunistyczne. W każdym przypadku źródła tego są inne, ale skutek podobny. Stąd w nowych czasach było łatwo dawnym potulnym odbiorcom komunistycznego porządku i komunistycznej ideologii wejść w nowe nawyki i nowe schematy, które niosły inną treść, ale opierały się na podobnie bezmyślnej recepcji.


Tak jak w przypadku importu idei, tak i w przypadku importu lżejszych towarów umysłowych oraz obyczajów, procedura ta ma swoje nieprzyjemne konsekwencje. Nie tylko odsłania nam ona fakt własnej niemocy. Jak się okazuje, Polacy nawet nie potrafią się bawić według reguł wymyślonych przez siebie samych, lecz posługują się zabawami wykreowanymi przez innych. Masowa wyobraźnia też jest zaludniona przez obrazy z importu, a wkład nasz w jej kształt jest niewielki. Wszystko to skłania do poglądu, iż Polak we współczesnym świecie jest raczej gościem, niż gospodarzem. Nie oswaja tego świata własnym wysiłkiem woli, nie próbuje przysposobić go zgodnie ze swoimi wyobrażeniami i własnym doświadczeniem, bo takich wyobrażeń nie ma, a o doświadczeniu zapomniał. Stąd często wydaje się nam, iż Polak -mimo rozmaitych sukcesów- jest istotą raczej smutną i sfrustrowaną, która podświadomie odczuwa, że nie jest u siebie i że niewiele ma do powiedzenia w sprawie tego, jak ten świat jest urządzony oraz wedle jakich reguł ma działać.
Wielokrotnie powoływano się na badania pokazujące naszą niską samoocenę. Takie wyniki zgadzają się ze zdrowym rozsądkiem oraz intuicją. W jaki sposób możemy mieć jako naród wysoką samoocenę, skoro tak niewiele zdołaliśmy powiedzieć od siebie i w tak znikomy sposób zaznaczyliśmy swoją obecność? Nie znaczy to wcale, iż -jak sądzą niektórzy amerykańscy ideolodzy w odniesieniu do pewnych mniejszości etnicznych- należy wzmocnić dobre samopoczucie zbiorowości i podwyższyć samoocenę przez mówienie sobie miłych rzeczy, a efektem tego stanie się wzrost kreatywności i większe sukcesy w międzynarodowej konkurencji. Jest raczej odwrotnie: to dopiero sukcesy mogą podnieść samoocenę. Mówienie komplementów bezzasadnych -czy to zbiorowości, czy jednostce- nie zwiększa aktywności ani nie motywuje do wzmożenia wysiłków.
W rezultacie tego imitatorstwa Polska wydaje się tracić swoje możliwości odegrania jakiejś znaczącej roli kulturotwórczej w dzisiejszym świecie. Pytanie, jakie się nasuwa, jest oczywiste: czy taka znacząca rola była w naszym przypadku możliwa? Trudno zaprzeczyć, że udziałem Polaków było szczególne zbiorowe doświadczenie, z którego można byłoby wyciągnąć jakieś interesujące dla nas samych i dla innych wnioski. Trudno również zaprzeczyć, że nie było ani woli, ani poczucia potrzeby, by takiemu działaniu się oddać. Polacy wydają się nie tylko marnotrawić szansę, jaka tkwi w ich dziedzictwie, ale także zaprzepaścili te okazje -swoje pięć minut w historii- jakie mieli w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Można niekiedy odnieść wrażenie, iż swojego doświadczenia się wstydzą, pragną o nim zapomnieć i stać się aktorami w zupełnie innej sztuce pisanej od nowa. W każdym razie niezwykłe wzięcie ma dzisiaj opinia, że krótka pamięć historyczna jest rzeczą generalnie korzystną i że tracąc swoją pamięć, Polacy nie tylko nie barbaryzują się, ale mają możność wejścia w grono współczesnych społeczeństw, o których także twierdzi się, iż długiej pamięci historycznej są pozbawione. Człowiek czy zbiorowość, którzy taką pamięć posiadają, są -jak się sugeruje- niezdolni do podjęcia wyzwań przyszłego świata i do -jak rzekł najpopularniejszy w Polsce polityk- "wyboru przeszłości".


Jeszcze niedawno dobra pamięć historyczna wydawała się nam błogosławieństwem, a jej posiadanie skuteczną bronią przeciw zakusom państwa totalitarnego. Co więcej, chęć odebrania nam tej pamięci była odbierana jako szczególnie groźna, antykulturowa i antycywilizacyjna ambicja quasi-modernizacyjnej ideologii. Obecnie sami chętnie pamięci się pozbywamy, a pozbywanie się jej staje się dla wielu z nas powodem do dumy, iż oto dzięki temu nabieramy zdolności wchodzenia w zmodernizowany świat i uczestniczenia w nim. O różnicującej, inspirującej i wzbogacającej funkcji pamięci mało kto dzisiaj mówi, a ten, kto takie argumenty podnosi, rzadko bywa słyszany, a jeszcze rzadziej słuchany.
Reakcje takie dowodzą, z jednej strony niezwykłego polskiego prowincjonalizmu, a z drugiej -słabej znajomości współczesnego świata. Być może prowincjonalizm jest, z powodów historycznych, trudno usuwalną składową polskiej duszy. Tak się jednak dzieje, iż w ciągu ostatnich kilkunastu lat to najbardziej entuzjastyczni modernizatorzy Polski okazywali się największymi prowincjuszami, reprezentującymi najgorsze nasze kompleksy i słabości. Wbrew pozorom i obiegowym opiniom, to oni właśnie utrzymują polskiego ducha w stanie gnuśności i to oni sprawiają, że najprawdopodobniej jeszcze długo pozostaniemy kulturową peryferią Europy. We współczesnym świecie trwa ostra konkurencja w niemal wszelkich dziedzinach życia. Wśród tych cech, które pozwalają w owej konkurencji zaistnieć, jest oryginalność, a więc zdolność do intrygująco nowego spojrzenia na rzeczywistość. Nie jest to jedyna cecha, a jej posiadanie nie gwarantuje sukcesu. Stanowi ona jednak bez wątpienia rzecz bardzo ważną. Tej cechy Polak na razie nie wykazuje. Oczywiście korzystanie ze zdobytych doświadczeń i wykorzystywania potencjału nie posiadanego przez innych także nie gwarantują sukcesu. W skali światowej mamy wszak również do czynienia z czymś, co można by nazwać kulturowym konformizmem i dlatego nie każdy nonkonformizm bywa nagradzany. Bywają takie nonkonformizmy, za które można być odtrąconym. Tak czy inaczej sukces zależy od zbyt wielu czynników, by głosić jakąś prostą na niego receptę. Nie ma również pewności, że polskie doświadczenie zawiera coś, na co jest zapotrzebowanie we współczesnym świecie. Wbrew temu, co sądzą multikulturaliści, istnieją społeczeństwa, które nie potrafią wnieść wiele do światowej kultury i są zmuszone przebywać na jej marginesie.
Czy Polakom również musi przypaść taka rola niezależnie od obecnej fali imitatorstwa przewalającego się przez nasz kraj, to problem, którego nie podejmuję się rozstrzygnąć. Nie jest przecież wcale powiedziane, że nasze doświadczenie zawiera treści i siły, które mogą uczynić nas społeczeństwem bardziej obecnym w dzisiejszym świecie. Wśród społeczeństw, tak jak wśród jednostek, nie ma równości; jedni osiągają sukces, a inni -tych zaś jest znacznie więcej- muszą zadowolić się mniej eksponowanymi miejscami. Ważne jest jednak- i to jest główne przesłanie niniejszych wywodów- aby potrafić zmusić się do myślenia w kategoriach szukania tego, czym można się wyróżnić, a nie w kategoriach tego, czym można się wtopić w istniejący świat. Nie da się a priori określić, jakie miejsce jest dla nas stosowne w dzisiejszym świecie. Określenie stanie się możliwe dopiero wówczas, jeśli weźmiemy udział w walce o wpływ na kształt świata. Tego udziału zaś najwidoczniej nie mamy ochoty brać. Jest coś przygnębiającego w fakcie, że miliony Polaków wyzwolonych po wielu dziesięcioleciach z najgorszych reżymów, jakie stworzono w historii, okazują się niezdolne do pełnego korzystania ze zdobytej wolności. Uświadomienie sobie źródeł tego uczucia przygnębienia -gdy jest wystarczająco mocno przeżyte- może mieć skutki pobudzające. Problem jednak w tym, iż ciągle zbyt niewielu ludzi odczuwa zgnuśnienie polskiej duszy. Dla licznych rzesz owa dusza przeżywa rozkwit, a jego miarą jest to, iż zaczyna być nieodróżnialna od innych dusz. Idąc dalej tym tropem, można dojść do przekonania, że swój największy triumf osiągnie w momencie, gdy przestanie istnieć."






czwartek, 10 lutego 2011

Starożytność nadal aktualna?


ROZMOWA 
z historykiem starożytności 
KRZYSZTOFEM GĘBURĄ


- Panie Profesorze, skąd wzięło się upodobanie do czasów tak odległych historycznie i geografcznie?
- Gdy chłopak ma trzynaście lat, ważą się jego losy; albo będzie nikim, albo coś z niego wyrośnie – Staś Tarkowski, Jurek Bitschan, Romek Strzałkowski... To, że będę historykiem, wiedziałem od zawsze. W pracy egzaminacyjnej do liceum napisałem, że chcę być historykiem starożytnym, bo tak byłem okrutnie oczytany o tym okresie. Fascynowała mnie „Iliada”- jej piękny język, konstrukcja, forma i cały przedstawiony w niej świat: piękny, czysty, zachwycony szlachetnością i brzydzący się podłością.
- I cóż z tego, gdy nasz świat jest inny. A ponoć historia jest nauczycielką życia...
- Historia, jako wiedza o doświadczeniach człowieka, może przestrzegać przed popełnieniem błędów- choć nie jest tak, że jakieś sekwencje zdarzeń powtarzają się w czasie. Podobne są tylko okoliczności oraz pewne prawidłowości, które - jak uczy historia - rodzą podobne skutki. Problem tkwi w ludziach: jest w nas bowiem nieszczęsna skłonność do pychy, przejawiającej się w myśleniu: „Innym się nie udało, ale mnie (nam) uda się na pewno” - mimo że wszystko wskazuje, że klęska wpisana jest w dane przedsięwzięcie. Mamy jakiś fatalny gen, który nie pozwala uczyć się z własnej historii. Przykładem nam najbliższym są obie wojny światowe; przegrana w pierwszej nie wystarczyła i Niemcy zaryzykowali baty w drugiej. Jednak koszty obu tych „lekcji” były przerażające...
- Obie wojny były niedawno, a czego możemy się nauczyć od Ateńczyków i Spartan, żyjących tysiące lat temu?
- Im dłużej zajmuję się antykiem, tym bardziej krzepnie we mnie przekonanie, że wtedy wymyślono wszystkie główne zasady myślenia- później tylko dokładano cegiełki do solidnego gmachu, zniesionego w Attyce. Owszem, ludzkość zamieniła maczugę na broń jądrową, rylec na komputer, rydwan na prom kosmiczny, ale człowiek pozostał taki sam – bo my się nie zmieniamy...Wszystko już było i zostało opisane: bohaterstwo i podłość, szlachetność i zakłamanie, altruizm i interesowność. Określono też prawidła poprawnego myślenia - tylko się uczyć! Nie przypadkiem większość nazw zjawisk ze sfery nauk społecznych ma grecki źródłosłów.
- Skoro jesteśmy tak mądrzy, to dlaczego jesteśmy tak głupi?
- Bo wiedza nie daje szczęścia; brakuje nam umiejętności jej stosowania. Już Sokrates popełnił ten błąd, uważając, że skoro posiadaną wielką wiedzę przekaże ludziom, to zaczną postępować jak należy: tylko dobrze i tylko sprawiedliwie. Sokrates nie wziął poprawki na słabość, polegającą na tym, że wiedząc, co jest dobre, a co nam szkodzi, lubimy ryzykować i chętnie idziemy w płomienie.
- Czy współczesna demokracja jest podobna do demokracji ateńskiej?
- Z nazwy i zasady ogólnej: tamta demokracja była bezpośrednia, a być wybieranym i wybierać mogło około trzydziestu tysięcy mężczyzn (z trzystu tysięcy mieszkańców Attyki).
- To raczej była dyktatura mniejszości...
- Owszem, ale było na nią przyzwolenie społeczne. Zresztą kobiet nikt nie pytał o zdanie, a resztę stanowili starcy i dzieci. Mężczyźni zbierali się raz lub dwa razy do roku na tak zwane ekklesia (zebranie) i, wrzucając czarne i białe kamyczki do amfor, wybierali swoich przedstawicieli, którzy, mieszkając na koszt państwa w jednym pomieszczeniu, rządzili państwem przez 33dni. Codziennie wybierano nowego premiera i sekretarza utrwalającego przebieg debat... Dziś taki system w skali globalnej jest niemożliwy. Ponoć tylko w małych szwajcarskich kantonach mężczyźni zbierają się co jakiś czas i wspólnie, pijąc żentycę, radzą i podejmują uchwały.
- Termin ekklesia kojarzy się z kościołem...
- Dziś tak, lecz pierwotnie oznaczał zgromadzenie ludu. Uczestniczący w niej dorośli mężczyźni (polites) tworzyli wspólnotę, zwaną polis (czyli licznych). A udział w niej był nie tylko zaszczytem, ale głównie obowiązkiem. Unikających go określano mianem idiotes - samotników. Nie mieli oni prawa narzekać i krytykować rządów. Dodatkowo idiotes narażali się na różne szykany: nie mogli głosować i sprawować wielu
urzędów, nie mogli też zajmować honorowych miejsc w teatrze, a teatr był arcyważny w życiu starożytnych Greków... Państwo i obywatele na wiele sposobów bronili się przed idiotes, unikających czynnego udziału w systemie rządzenia i życiu społecznym...
- Nie można jednak wykluczyć, że premierem mógł zostać, przepraszam za określenie: jakiś cymbał...
- Oczywiście, ale przecież tacy zdarzają się wszędzie i zawsze. Jeśli jednak coś takiego się zdarzyło, to w tamtych realiach miało ograniczony wpływ na życie wewnętrzne- choćby z powodu faktu, że premierem było się tylko jeden dzień, a Attyka nie była większa od dawnego województwa siedleckiego. Jednak Grecy nie rządzili źle, bo obracali pieniądze na dobro społeczne- w tym na potężne i piękne budowle, które zapewne do dziś stałyby nienaruszone, gdyby nie uszkodził ich ostrzał tureckich armat... Ba, kiedy -dosłownie- trafiła im się żyła srebra, odrzucili pomysł, by rozdzielić wydobyty kruszec między obywateli, a zbudowali flotę, która dała Atenom siłę i wielkie trofea wojenne.A przecież był taki czas - i o tym pamiętajmy - gdy na agorze (rynku) spotykali się jednocześnie stary Fidiasz z młodym Praksytelesem i (będącym w średnim wieku) Sokratesem oraz młodziutkim Sofoklesem i (chłopaczkiem jeszcze) Eurypidesem. Bywał też Herodot, czytający fragmenty swych „Dziejów”. Cóż za piękne czasy, cóż za wspaniałe towarzystwo!
- Ale też byle szubrawiec, równy w prawach z Sokratesem, oskarżył go niesłusznie i przyprawił o śmierć...
- Z ateńskich realiów politycznych zachowaliśmy głównie złudę, że demokracja czyni nasz głos ważnym i sprawczym oraz przekonanie, że jak ktoś bardzo chce, jest dość sprytny i trochę bezwzględny, może osiągnąć szczyty władzy...
- Chęci nie przekładają się na jakość...
- Owszem. Oj, jakże daleko nam do arystokratycznego sposobu myślenia o władzy, do postawy, że mogę wziąć ją tylko wówczas, gdy nie ma lepszego ode mnie, ale jeśli jest ktoś równy mi w szlachetności, ustąpię - wszelako, gdy nie ma komu, wezmę na siebie odpowiedzialność w imię dobra ogółu, bo to mój obowiązek. Co ważne, ta zasada działała! Nie było fałszywej skromności, lisiego krygowania i kalkulowania, czy „fatyga” się opłaci.
- Współcześnie polscy mędrcy dość szybko wzięli „rozwód” z władzą.
- Bo popełnili błąd Sokratesa – naiwnie zakładali, że ich wiedzę wykorzystają rządzący z pożytkiem dla ogółu. Nie wykorzystali...
- Gdy mędrcy odchodzili z agory, kto zostawał?
- Także sykofanci, czyli tacy, co brali figi jako łapówkę za załatwienie czegoś...
- Usłużnych za figę nie ma, ale zasada została. Bałagan społeczny rodzi tęsknoty za kimś, kto weźmie „bractwo za twarz” – za dyktatorem...
- W Atenach dyktatura też była! Okazało się, że wystarczyło czterdziestu obwiesiów z pałkami, aby poskromić i ubezwłasnowolnić decyzyjnie z górą trzydzieści tysięcy wolnych obywateli. A czyż Lenin nie powiedział, że potrzebuje stu tysięcy gwardzistów, by opanować Rosję? I opanował!...A u nas, w Polsce, wystarczyło internować niespełna cztery tysiące ludzi, aby naród spokorniał, by ustały niepokoje. To smutne... Taaak wszystko już było, a choć tyle wieków minęło, nadal podlegamy tym samym emocjom i popełniamy te same błędy, co starożytni Grecy.
- Dziękuję za rozmowę.

KRZYSZTOF MAZUR

Krzysztofa Gębury wspomnienie o Edwardzie Zwolskim

POCHWAŁA SZUKAJĄCEGO MĄDROŚCI
czyli
Krzysztofa Gębury
WSPOMNIENIE O EDWARDZIE ZWOLSKIM

„Jeśli tekst podawał, że Sokrates wracał z Pireusu do Aten, profesor dociekał z kim, kiedy i jaką drogą… Był mistrzem szczegółu- znał ptaki, gwiazdy i rośliny”

U proroka Daniela (12,I-3) jest fragment „Mądrzy będą świecić jak blask sklepienia, a ci, którzy nauczyli wielu sprawiedliwości jak gwiazdy przez wieki i na zawsze”.
To się zdarza. Od czasu do czasu rodzą się ludzie niezwykli. Przechodzą przez życie jak meteor. Wpływ ich na ludzi obok żyjących jest większy niż może się to wydawać z krótkości ich istnienia.
Takim zjawiskiem był Edward Zwolski. Urodził się 9 lutego 1932r. w Warszawce koło Płocka. Szkołę powszechną w zasadzie zrealizował w domu- była to przecież wojna. Po jej zakończeniu rozpoczął naukę w płockim gimnazjum- miejscowa tradycja głosi, że to najstarsza szkoła średnia w Polsce. Jej początki tkwią w szkole przykatedralnej w XII w.
            Uczył się także w szkołach średnich na wybrzeżu. Na KUL studiował historię i filologię klasyczną. W 1995r. uzyskał tytuł magistra, KUL stał się też jego miejscem pracy do końca życia. W latach 1959-1961 studiował i prowadził badania naukowe za granicą.
            Wiedzę zdobywał przez uważne wczytywania się w literaturę. Jeden werset tekstu źródłowego obrastał niekiedy tomami przeczytanych opracowań. Profesorowi nie wystarczały pobieżne niby- tłumaczenia tekstu. Nie przestawał szukać aż znalazł właściwe znaczenie. Jeśli tekst podawał, że Sokrates wracał z Pireusu do Aten, profesor dociekał z kim, kiedy i jaką drogą… Był mistrzem szczegółu- znał ptaki, gwiazdy i rośliny… Jeśli znał dokładną datę wydarzenia, kontekst interpretacyjny ulegał wtedy ogromnemu rozszerzeniu!
            W ciągu swego życia opublikował kilkadziesiąt prac naukowych dotyczących ważnych kwestii kultury starożytnej, zwłaszcza greckiej.
            Otrzymał dwa doktoraty: w 1960r. na Uniwersytecie Rzymskim i w 1964r. Uniwersytecie Warszawskim. Rok później został adiunktem na sekcji historii Wydziału Humanistycznego KUL. Habilitował się w 1975r. Został wtedy docentem i kierownikiem Zakładu Historii Starożytności Wydziału Humanistycznego KUL.
            W swoich pracach z lat od 1962r. do ostatniego roku życia dotykał spraw ustroju, polityki i ideologii. Do tej grupy prac należą artykuły, Ruchy wolnościowe na Peloponezie w pierwszej połowie V wieku p.n.e., Helena matka Konstantyna w świetle historii. Interesowała go lista królów spartańskich, dekret Temistoklesa, Wielka Retra, propaganda Augusta, ustroje greckie według Arystotelesa, ustrój Argos, inskrypcja z Pyrgi, Jordanes, gocki historyk, Pindar i jego doryzm, Poncjusz Piłat. Religii greckiej poświęcone są jego hasła umieszczone w kolejnych tomach Encyklopedii Katolickiej- Asklepios, Atena, Ateny Bona Dea, Artemida, Apollo, Dionizos, Eleuzis, Muza i bóstwo w religii greckiej. Zresztą większość jego prac dotyka tej problematyki.
            Osobnym działem w jego dorobku są tłumaczenia ważkich tekstów naukowych, tym ważniejszych, że powstawały one w czasach braku w polskim rynku wydawniczym tego rodzaju prac. Przetłumaczył prace Parrota dotyczące Biblii i Palestyny, pracę Albrighta o archeologii Palestyny, pracę Moneta o podobnej tematyce. Tłumaczył nawet pracę nowożytną z XVII wieku- o dowodach na istnienie próżni- bo go zainteresowała. Przetłumaczył jako jedyny, na język polski rzymskiego historyka Wellejusza Paterkulesa, oraz pracę zbiorową Bizancjum. Wstęp do cywilizacji wschodniorzymskiej. Na jego tłumaczeniach wychowały się pokolenia polskich historyków.
            Spośród tłumaczeń należy wyróżnić kilka. Przekład Jordanesa jest jednym z nielicznych w świecie. Tłumaczenia tego trudnego tekstu nie posiadają dotąd kultury bardziej dbające o śródziemnomorskie tradycje niż my. Z niezwykłym pietyzmem i kunsztem uporał się z najpiękniejszym według niego erotykiem świata- z Pieśnią nad Pieśniami. Tłumaczył tę księgę z hebrajskiego. Kilka lat pracował nad przetłumaczeniem Sympozjonu Platona, któremu to dialogowi nadał swojski tytuł Biesiada. Wydobył z niego wiele poezji i nieznanych we wcześniejszych tłumaczeniach znaczeń. Wydał też Fajdrosa. Nie zdążył już wycyzelować Fileba. Ukazał się dopiero w 1999r. Wiele jego tłumaczeń i komentarzy robionych na seminaria i wykłady zostało w notatkach słuchaczy.
            Recenzował ważne w jego mniemaniu książki. Zrobił to ze starym Maxem Mullerem, z Gerardem van der Leuuwem, z książką J.M. Blazqueza.
            Profesor Zwolski nie należał jedynie do kultury słowa pisanego. Równie ważną, a może ważniejszą, była możliwość głośnego wypowiadania żywego słowa i dyskusji nad nim. Od lat prowadził wykłady na KUL poświęcone kulturze starożytnej. W gruncie rzeczy były to wykłady dotyczące zagadnień, które z angielska można określić jako Cultural Antropology. Szukał struktury i metody, także dydaktycznej. Nie cofał się przed czynieniem z wykładu swego rodzaju misterium… A może to tylko tak wyglądało? Niezmiennie przez lata na jego wykłady chodzili studenci nie tylko z sekcji historii czy z Wydziału Humanistycznego- chodzenie na wykłady Zwolskiego i nobilitowało i zasiewało ziarno myślenia w młodych ludziach. Przez lata oprócz proseminariów, seminariów formalnych, odbywały się czytania lektur. Czytano teksty europejskiej humanistyki. To na tych zajęciach, od wczesnych lat siedemdziesiątych, czytano de Saussure’a, Eliade’ego, van der Leuuwa, Pettazoniego, Junga, Freuda, Wacha, Bachtina. Przez kilka lat czytano Fausta, Szkspira, tragików greckich, Platona i wiele innych tekstów, Na tych spotkaniach wszyscy mieli równą szansę powiedzenia czegoś mądrego- profesor nie lekceważył żadnego zdania studenta, nawet gdy ten był na pierwszym roku. Spotkania te nie kończyły się o wyznaczonej porze. Dyskusje prowadziliśmy przy gwiazdach na Placu Litewskim. Zwolski szukał. Do końca poszukiwał odpowiedzi na wcale niełatwe pytania, które sam zadawał. Był szczery- słuchaliśmy tych pytań i odpowiedzi i próbowaliśmy tej samej metody. Odpowiedzi, pozornie proste, go nie zadowalały. Był mistrzem dyskursu intelektualnego.
            Przez lata spotykaliśmy go na KUL lub w Lublinie na ulicy. W czasie pierwszej Solidarności porwał go wir społecznej działalności- wykładał w Związkowej Wszechnicy, kierował strajkiem. W stanie wojennym nosił paczki internowanym i uwięzionym. Prowadził punkt pomocy przy kościele Akademickim KUL. Znały go wtedy setki ludzi. To też było nauczanie… Szczere, do końca. Odszedł 19 września 1997r. Spotkamy się w przyszłym życiu. Na sympozjonie.


środa, 9 lutego 2011

Niech powie Rosjanin. Niech zewnętrzne ma głos

Wiktor Suworow- rozmowa pierwsza

 Z Wiktorem Suworowem, byłym agentem sowieckiego wywiadu wojskowego GRU, skazanym w Rosji na karę śmierci, autorem książek dotyczących historii ZSRS (m.in. "Lodołamacz" i "Akwarium"), rozmawia Marta Ziarnik

Powiedział Pan kilka dni temu, że Rosja jest zdolna do "politycznego morderstwa"...
- Po pierwsze, chciałbym złożyć poprzez pani redakcję moje najszczersze kondolencje w związku z tą tragiczną katastrofą. Wyrazy współczucia kieruję na ręce całego Narodu Polskiego, na ręce polskiego rządu i polskiej demokracji, ponieważ to jest straszna katastrofa. Pragnę także podkreślić, że zarówno ja, jak i moja żona jesteśmy z Polakami.
Odnosząc się do tego, co przywołała pani na początku, to faktycznie tak powiedziałem. Reżim premiera Władimira Putina jest zbrodniczym reżimem. Nie znam co prawda zbyt wielu szczegółów dotyczących tragedii, do której doszło w ubiegłą sobotę w Smoleńsku, ale czas, kiedy Putin był u władzy, obfitował w polityczny terror. Mówię tutaj między innymi o zamordowaniu w Londynie mojego przyjaciela Aleksandra Litwinienki. Jednak to nie było tylko zwykłe morderstwo, ponieważ to było morderstwo przy wykorzystaniu radioaktywnego polonu. Był to więc pierwszy w historii akt terroryzmu z wykorzystaniem radioaktywnych substancji. W czasach rządów Putina zabito także dziennikarkę Annę Politkowską, nastąpiły morderstwa Czeczenów itp. Bezpośrednio była w to zamieszana rosyjska dyplomacja. Tak więc widzimy, że dla Putina to nie jest problem. Kiedy on doszedł do władzy w roku 1999, kiedy umocniła się jego władza, rozszerzył się w Rosji terroryzm. Kiedy doszło do wysadzeń domów w Moskwie, wszyscy mówili wówczas: "Potrzebujemy władzy silnej ręki!". Tymczasem ja mówiłem: "Dajcie spokój. Po pierwsze potrzebujemy mądrego przywódcy. Dopiero w drugiej kolejności potrzebujemy silnej ręki". Ludzie jednak wierzyli w to, że aby zatrzymać terroryzm, potrzebujemy silnego przywódcy z KGB. W rzeczywistości jednak to rosyjskie służby stoją za organizacją aktów terroryzmu. Liczba zbrodni politycznych jest niespotykana. Chodzi w tym momencie głównie o dziennikarzy, których Putin traktował jako swoich wrogów. Podkreślam, że w tym momencie nie mówię o tragedii w Smoleńsku, ale o tym jedynie, iż Putin nie ma żadnych zahamowań, że może być zdolny do wszystkiego.

Widział Pan może zamieszczony w internecie amatorski film z miejsca katastrofy nakręcony tuż po rozbiciu się polskiego samolotu rządowego?
- Tak, widziałem. Jest mi bardzo trudno oceniać ten film, ponieważ najpierw musimy się dowiedzieć, czy jest on prawdziwy, czy też może spreparowany. To zaś muszą ocenić eksperci. Ja nie lubię też osądzać, wolę przedstawiać fakty. Ale bardzo - podkreślam - bardzo dużo dziwnych rzeczy pojawia się wokół smoleńskiej tragedii. Przytoczę tutaj chociażby informację, którą usłyszałem od jednego z polskich dziennikarzy będących na miejscu katastrofy, że rosyjskie służby natychmiast po wejściu na teren tragedii zabrały czarne skrzynki. Natychmiast wówczas powiedziałem, że oni próbowali coś ukryć - to po pierwsze. Lub też wykazali się totalną głupotą.
Wyobraźmy to sobie. Nie ufamy sobie nawzajem. I jest jakaś część dowodów, których nie mogę dotknąć. Powinienem wówczas powiedzieć polskiemu rządowi: "Proszę, ja nie ufam tobie i ty nie ufasz mi. Zapytajmy więc w tej sprawie niezależnych międzynarodowych sędziów. Natychmiast zwołajmy ich tutaj!". Razem - my i wy, wraz z niezależnymi ekspertami - możemy otworzyć te czarne skrzynki, by dopiero wtedy zobaczyć, co one zawierają. Ale jeśli my, Rosjanie, zabieramy te skrzynki na kilka godzin (słyszałem nawet, że przez 15 godzin one były w posiadaniu rosyjskich służb!) i nic o tym nie mówimy, to ja w tym widzę coś dziwnego. Jest to więc - jak już powiedziałem - albo naruszenie wszelkich przepisów, albo też maksymalna głupota.

Na wspomnianym nagraniu słyszymy wyraźnie cztery strzały i bardzo dziwne komendy. Pierwsze doniesienia medialne mówiły o tym, że trzy, a być może nawet i pięć osób przeżyło...
- Rzeczywiście, to wszystko jest bardzo dziwne. Jak już mówiłem, widziałem ten film i muszę powiedzieć, że też spostrzegłem w pobliżu wraku osobę z podniesionymi rękoma. Co tam się jednak rzeczywiście wydarzyło, tego nie wiem. Dla mnie jest to jednak ekstremalnie dziwne.

Twierdzi Pan, że śledztwo w tej sprawie powinni prowadzić niezależni eksperci międzynarodowi.
- Powtarzam, że ja nie wiem, co się tak naprawdę stało w Smoleńsku, bo tam nie byłem. To zbadają eksperci. Proszę Boga o to, żeby okazało się, że jest to tylko tragedia. Ponieważ nie potrzebujemy kolejnej tak tragicznej katastrofy w stosunkach pomiędzy Rosją a Polską. Ja rozumiem, że jest to kryminalny reżim, ale proszę Boga, żeby to był tylko wypadek. Chcę w to wierzyć, ponieważ wystarczy już tych tragedii pomiędzy naszymi krajami.

Dziękuję za rozmowę.

Wiktor Suworow- rozmowa druga

W toczącym się w Rosji śledztwie nie jest ważne ustalenie prawdy, lecz wynalezienie prawdopodobnego wytłumaczenia przyczyn katastrofy zadowalającego stronę rosyjską – o katastrofie smoleńskiej mówi były agent GRU, obecnie pisarz i badacz historii ZSRR, Wiktor Suworow.
Przede wszystkim korzystam ze sposobności, by wszystkim Polakom wyrazić swoje współczucie. To była straszna tragedia. Błagam Boga, by nie okazała się zbrodnią spowodowaną przez Rosjan, lecz katastrofą. Między naszymi narodami było tyle bólu, tyle krwi, że gdyby ustalono, że wypadek pod Smoleńskiem to wynik celowego działania – to ja nie wiem, jak mógłbym żyć z takim ciężarem. Patrząc na liczne poszlaki, wiele niestety wskazuje, że to jednak była zbrodnia. Mimo to chciałbym, żeby okazało się, iż to była katastrofa niespowodowana celowym działaniem. W przeciwnym razie odczuwałbym ogromny wstyd wobec Polaków. Jako były obywatel Rosji poczuwam się do odpowiedzialności za wszystko, co złego Rosjanie robią Polakom.
Kraj ofiar oraz katów
W jednej mojej powieści młoda dziewczyna zastanawia się nad kwestią, czy kaci i mordercy są odpowiedzialni za swoje zbrodnie. I odpowiada sobie, że nie, gdyż popełnili je nie z własnej inicjatywy, lecz na rozkaz. Natomiast ich przełożeni, jak Stalin, którzy polecali im mord, mają czyste ręce, ponieważ nikogo osobiście nie zgładzili. W ten sposób przywódcy mają czyste ręce, a mordercy i kaci – czyste sumienie. Mój kraj to kraj ofiar oraz katów. Gdyby każdy z nas poczuwał się do odpowiedzialności za cały kraj, a nie tylko za własne postępowanie, to tej ohydy by w Rosji nie było. Uciekłem z tego państwa przed trzydziestu laty, ale wciąż czuję się odpowiedzialny za wszystko, co się w nim dzieje. Również za całą jego przeszłość.
Jestem dawnym współpracownikiem sowieckich służb specjalnych i znam się na ich metodach. Jeśli chodzi o katastrofę smoleńską, to wiem tyle, ile podają środki przekazu. Niemniej analizując dane podane przez prasę, stwierdzam po pierwsze, że nie wszystko tu jest jasne, niebudzące podejrzeń. Po drugie, okoliczności katastrofy powinny być zbadane przez komisję międzynarodową. Powinna ona składać się z niezależnych ekspertów, przedstawicieli neutralnych, cieszących się powszechnym zaufaniem krajów, takich jak Szwecja, Szwajcaria. Niech oni nam później powiedzą, co się wydarzyło.
Są zdolni do morderstwa
Co do katastrofy, mam swoją wersję wydarzeń. Otóż służby specjalne chciały utrudnić misję prezydenta Kaczyńskiego i zakłócić mu lądowanie. Być może nie dążyli do tak tragicznego finału, ale z całą pewnością próbowali utrudnić prezydentowi Kaczyńskiemu przyjazd do Katynia – zmusić do zawrócenia ze Smoleńska, do lądowania na dalekich lotniskach zastępczych. Chcieli dać mu do zrozumienia: zabieraj się stąd. Gdyby im chodziło o spowodowanie katastrofy, to też nic nie stało na przeszkodzie. Rosyjskie służby mają wiele ofiar na sumieniu. Sowiecki agent zabił w Niemczech Stepana Banderę. Pomijam tu ocenę samego Bandery, chodzi o fakt jego zamordowania przez sowieckiego agenta. Mój przyjaciel Sasza Litwinienko został zamordowany w Londynie przez rosyjskie służby za pomocą środków radioaktywnych. Jest to pierwszy w świecie akt międzynarodowego terroryzmu z ich wykorzystaniem. To, że śmierć Litwinienki jest skutkiem działań rosyjskich służb specjalnych, nie budzi żadnych wątpliwości. W Rosji rządzą przestępcy zdolni do każdej zbrodni. Nie mam dowodów na potwierdzenie tezy, że samolot strącili agenci rosyjskich służ specjalnych, ale jest rzeczą pewną, że byliby do tego zdolni.
W toczącym się w Rosji śledztwie nie jest ważne ustalenie prawdy, lecz wynalezienie prawdopodobnego wytłumaczenia przyczyn katastrofy zadowalającego stronę rosyjską. Zarówno w Związku Sowieckim, jak i we współczesnej Rosji nie poszukuje się w takich przypadkach prawdy, lecz wygodnego dla władz wytłumaczenia biegu wydarzeń. Sposób potraktowania przez władze rosyjskie pola, na którym rozbił się samolot prezydencki, świadczy, że władzom nie zależy na zabezpieczeniu ewentualnych dowodów wskazujących na prawdziwe przyczyny katastrofy. Na tym polega brak odpowiedzialności najwyższych czynników państwowych z prezydentem Miedwiediewem na czele. Mówią o nim, że jest to strach na wróble. Również ja uważam, że jest to człowiek, który zgodził się pełnić taką funkcję.
Wiktor Suworow
tłum. Antoni Zambrowski
oprac. Piotr Bugajewski

wtorek, 8 lutego 2011

ASTRONOMIA POLSKA?

ASTRONOMIA W POLSCE



Początki astronomii uniwersyteckiej w Polsce sięgają 1405 r., gdy w Akademii Krakowskiej Jan Stobner Marcin Król z Żurawicy (ok.1422-1460) i jego uczeń Marcin Bylica z Olkusza (1433-1493), który przekazał w darze swojej Alma Mater instrumenty astronomiczne, przechowywane do dziś w Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. W drugiej połowie XV w., dzięki wykładom m.in. Jana z GłogowaWojciecha z Brudzewa (1445-1495), Akademia Krakowska zasłynęła z wysokiego poziomu wiedzy astronomicznej, przyciągając wielu uczonych i studentów, nawet z dalekich stron. Był wśród nich przybyły do Krakowa w 1491 r. Mikołaj Kopernik (1473-1543), przyszły autor wiekopomnego dzieła "O obrotach" (De revolutionibus).
 
W XVI i XVII w. astronomia krakowska utraciła swoją silną pozycję, mimo że niektórzy profesorowie nadal interesowali się teorią Kopernika. Należał do nich Jan Brożek z Kurzelowa (1585-1652), który, choć nie mógł wykładać podstaw teorii heliocentrycznej (dzieło Kopernika znajdowało się na indeksie), gromadził jednak wszelkie materiały dotyczące wielkiego astronoma.

Wynalazek lunety i odkrycia Galileusza sprawiły, że z początkiem XVII w. nastąpił wzrost zainteresowań astronomią. Europejski rozgłos zyskał gdański astronom Jan Heweliusz (1611-1687), dysponujący własnym, dobrze wyposażonym obserwatorium astronomicznym, zlokalizowanym na dachach swoich domów. Do ważniejszych dzieł Heweliusza należą: "Selenografia" (Selenographia) (wyd. 1647), w której znalazły się szczegółowe, starannie wykreślone mapy Księżyca; "Kometografia" (Cometographia) (wyd. 1668), gdzie można znaleźć opisy i rysunki około 400 komet, w tym 9 odkrytych przez samego Heweliusza; oraz wydane pośmietnie "Prodromus astronomiae", zawierające atlas i katalog 1564 gwiazd. Opracowując atlas nieba, Heweliusz zaproponował wprowadzenie kilku nowych gwiazdozbiorów, wśród nich Tarczy Sobieskiego, na cześć polskiego króla, który udzielał astronomowi znacznego wsparcia.


Pierwsza połowa XVIII w. charakteryzowała się znaczną stagnacją nauki w Polsce, a więc i astronomii. Przełomem było utworzenie nowoczesnych obserwatoriów astronomicznych. Pierwsze z nich powstało w Wilnie w 1753 r. za sprawą ks. Tomasza Żebrowskiego (1714-1758), ale intensywny rozwój badań w tej placówce nastąpił po roku 1764, gdy kierownictwo objął ks. Marcin Poczobut-Odlanicki (1728-1808). Mimo że po powstaniu listopadowym Uniwersytet Wileński został zamknięty, obserwatorium kontynuowało prace aż do 1876 r. Otwarcie Obserwatorium Krakowskiego nastąpiło w 1792 r., a jego pierwszym dyrektorem został Jan Śniadecki (1756-1830), entuzjasta Kopernika i autor pierwszej w języku polskim rozprawy poświęconej temu wybitnemu uczonemu ("O Koperniku", 1802). Przez krótki czas (1764-1773) istniało również obserwatorium w Poznaniu, zorganizowane przez ks. Józefa Rogalińskiego (1728-1802) przy tamtejszym kolegium jezuickim. Obserwatorium Warszawskie zostało założone w 1825 r. przez Franciszka Armińskiego (1789-1848).


W znajdującej się pod zaborami Polsce rozwój astronomii był niewielki, a nieprzerwaną działalność utrzymywały jedynie obserwatoria w Krakowie i Warszawie. Wśród astronomów krakowskich wyróżnił się Maurycy Pius Rudzki (1862-1916), jeden z pionierów teorii budowy gwiazd, dyrektor obserwatorium w latach 1902-1916. Spod jego pióra wyszły dwa znakomite podręczniki akademickie: "Fizyka Ziemi" (1909) oraz "Astronomia teoretyczna" (1914). Obserwatorium Astronomicznym w Warszawie kierował w latach 1848-1869 Jan Baranowski (1800-1879), który zasłynął jako autor pierwszego tłumaczenia z łaciny na język polski dzieła Kopernika "O obrotach" (1854). Jego najwybitniejszym pomocnikiem był Adam Prażmowski (1821-1885), prekursor polskiej astrofizyki, odkrywca polaryzacji światła korony słonecznej. W latach 1869-1915 kierownictwo Obserwatorium Warszawskiego przeszło w ręce astronomów rosyjskich.

Wkrótce po odzyskaniu niepodległości nastąpiło znaczne ożywienie w polskich ośrodkach astronomicznych. Dyrektorem Obserwatorium Krakowskiego został w 1919 r. Tadeusz Banachiewicz (1882-1954), twórca rachunku krakowianowego oraz autor licznych prac dotyczących wyznaczania orbit i ruchu Księżyca. Mimo swoich teoretycznych zainteresowań w pełni doceniał rolę obserwacji, doprowadzając do utworzenia w 1922 r. na wzniesieniu Lubomir (912 m n.p.m.) w pobliżu Myślenic skromnej stacji obserwacyjnej, która działała do 1944 r., tj. do chwili spalenia jej przez okupanta. Osiągnięciem stacji było odkrycie dwóch nowych komet: Orkisz 1925 I oraz Kaho-Kozik-Lis 1936 III. (W okresie międzywojennym cztery komety odkrył również w Krakowie Antoni Wilk (1876-1940): Peltier-Wilk 1925 XI, Wilk 1930 II, Wilk 1930 III, Wilk-Peltier 1937 II). W Obserwatorium Krakowskim i na Lubomirze Banachiewicz zapoczątkował także szeroko zakrojone obserwacje gwiazd zmiennych, kontynuowane m.in. przez odkrywcę pyłowych księżyców Ziemi - Kazimierza Kordylewskiego (1903-1981). Zasługą Banachiewicza było również założenie, wychodzącego do chwili obecnej, czasopisma naukowego o zasięgu międzynarodowym "Acta Astronomica", w którym astronomowie polscy mogli publikować wyniki swych badań.

Obserwatorium Warszawskim kierował od 1923 r. Michał Kamieński (1879-1973), autorytet w badaniach ruchu komet. Wraz z Janem Gadomskim (1889-1966) przyczynił się do otwarcia w 1938 r. dużego Obserwatorium Meteorologiczno-Astronomicznego im. Józefa Piłsudskiego na szczycie Popa Iwana (2022 m. n.p.m.) w Czarnohorze (Karpaty Wschodnie), wyposażonego w nowoczesny astrograf o średnicy obiektywu 33 cm. Działalność Obserwatorium na Popie Iwanie została przerwana we wrześniu 1939 r., a gmach popadł w ruinę.

Obserwatorium Wileńskie zostało reaktywowane po pierwszej wojnie światowej przez Władysława Dziewulskiego (1878-1962), wybitnego specjalistę w dziedzinie astronomii gwiazdowej. Specjalizowało się ono w badaniach astrofizycznych; tam też, w 1938 r., Wilhelmina Iwanowska (1905-1999) dokonała pierwszych w Polsce obserwacji spektroskopowych.

We Lwowie istotny rozwój astronomii nastąpił z chwilą objęcia kierownictwa Zakładu Astronomicznego Uniwersytetu Jana Kazimierza przez Eugeniusza Rybkę (1898-1988), specjalistę w zakresie fotometrii gwiazdowej, który podjął systematyczne obserwacje zakupionymi astrokamerami Zeissa o średnicach 10 i 14 cm.

Oprócz wspomnianych już ośrodków w Krakowie, Warszawie, Wilnie i Lwowie mniejsze obserwatoria astronomiczne powstały również w Poznaniu, a także przy Politechnikach: Lwowskiej i Warszawskiej.

Podczas drugiej wojny światowej astronomia polska poniosła dotkliwe straty: spalone zostało Obserwatorium Astronomiczne w Warszawie przy Al. Ujazdowskich, uległy zniszczeniu obserwatoria na Popie Iwanie i na Lubomirze, utracone zostały obserwatoria w Wilnie i Lwowie. We wszystkich placówkach astronomicznych (z wyjątkiem Krakowa) niemal zamarła praca naukowa. Wiele z nich bezpowrotnie utraciło znaczną część zbiorów bibliotecznych i instrumentów oraz bezcenne archiwa.

Po roku 1945 do Krakowa, Poznania i Warszawy dołączyły nowo utworzone ośrodki astronomiczne we Wrocławiu i Toruniu. Organizacji Obserwatorium Wrocławskiego i jego filii w Białkowie podjęli się astronomowie lwowscy, którzy przejęli budynki i część instrumentów dawnego obserwatorium niemieckiego, natomiast do Torunia przeniosła się większość astronomów wileńskich. Ich staraniem w 1949 r. w miejscowości Piwnice otwarto nowe uniwersyteckie Obserwatorium Astronomiczne, początkowo wyposażone w wypożyczony ze Stanów Zjednoczonych astrograf o średnicy 20 cm. W 1962 r. w Piwnicach ustawiono - jak dotąd największy na ziemiach polskich - teleskop w układzie optycznym Schmidta, o średnicy zwierciadła 90 cm.

Obserwatorium Warszawskie rozpoczęło tymczasową działalność w Krakowie. Przeniesienie do Warszawy nastąpiło dopiero w 1950 r. i było połączone z otwarciem stacji w Ostrowiku, gdzie początkowo uruchomiono refraktor o średnicy 25 cm. Warunki pracy astronomów ośrodka warszawskiego uległy poprawie z chwilą oddania do użytku w 1976 r. gmachu Centrum Astronomicznego im. Mikołaja Kopernika Polskiej Akademii Nauk przy ulicy Bartyckiej 18. Z końcem lat pięćdziesiątych - dzięki inicjatywie i pracom Stefana Piotrowskiego (1905-1985), m.in. autora nowej oryginalnej metody wyznaczania orbit gwiazd zaćmieniowych, i jego uczniów - powstał w Warszawie znany w świecie ośrodek naukowy, specjalizujący się w astrofizyce teoretycznej, w tym w teorii ewolucji układów podwójnych gwiazd.

Z okazji sześćsetlecia Uniwersytetu Jagiellońskiego Obserwatorium Krakowskie uzyskało w 1964 r. nową lokalizację na terenie dawnego fortu Skała k. Bielan. W jednym z pawilonów obserwatorium został ustawiony teleskop Cassegraina o średnicy 50 cm. Wcześniej, w 1954 r., w Forcie Skała rozpoczęto pierwsze w Polsce obserwacje radioteleskopem z anteną o średnicy 5 m.

Dwie ostatnie dekady XX w. przyniosły dalszy rozwój astronomii obserwacyjnej w Polsce. Oto tylko niektóre dokonania: W Piwnicach uruchomiono radioteleskop o średnicy 32 m, natomiast sześćdziesięciocentymetrowe teleskopy optyczne zostały ustawione w Ostrowiku, Białkowie, Piwnicach oraz w jedynym w Polsce górskim obserwatorium astronomicznym na Suhorze (1000 m n.p.m.) w Gorcach. Największy polski teleskop o średnicy zwierciadła 130 cm, należący do Obserwatorium Warszawskiego, został zainstalowany w Obserwatorium Las Campanas (2400 m n.p.m.) w Chile, gdzie istnieją szczególnie dobre warunki obserwacyjne.

Autor tekstu: Jerzy M. Kreiner


OBSERWATORIUM JANA HEWELIUSZA
Jako astronom Jan Heweliusz był wybitnym obserwatorem, twórcą szeregu nowych technik i ułatwień obserwacyjnych, konstruktorem wielu instrumentów obserwacyjnych. W 1641 roku Jan Heweliusz urządził na tarasie skonstruowanym na dachach trzech kamieniczek przy ulicy Korzennej 53-55 swe pierwsze obserwatorium astronomiczne. Ikonografia jego obserwatorium zachowała się przekazana przez Heweliusza w pierwszej części Machinae Coelestis.


Obserwatorium Jana Heweliusza

Większość obserwacji astronom wykonywał używając niezbyt dużych przenośnych przyrządów. Instrumenty które uzywał do mierzenia kątów (oktanty, sekstanty i kwadranty) były kontynuacją konstrukcji stosowanych przez Tychona Brahego. Heweliusz był ostatnim z wielkich astronomów, którzy w przyrządach tego rodzaju nie stosowali lunet jako celownic. Do tego celu używał on przeziernic z otworami i szczelinami o regulowanych szerokościach. Natomiast do obserwacji Księżyca i Słońca stosował przenośne lunety, którymi posługiwał sie bardzo sprawnie, wykorzystując swe zdolności techniczne i znakomity wzrok.


Jana Heweliusza mapa Księżyca

Po kilku latach Heweliusz zaczął budować przyrządy nowej generacji. Nowe obserwatorium znacznie większe zostało uruchomione stopniowo od 1650 roku. Jego wyposażenie stanowiły m. in. wielki kwadrant azymutalny, wielki sekstant o promienu 6 stóp, wielki oktant o promieniu 9 stóp i sekstant przenośny o promieniu 4 stóp.


W swoich obserwatoriach posiadał Heweliusz około dziesięciu lunet, o ogniskowych liczacych od 6 aż do 140 stóp.


Do obserwacji Słońca używał Heweliusz układu z ekranem okularowym.


Trzecie obserwatorium powstało po wielkim pożarze drugiego obserwatorium we wrzesniu 1679 roku. W krótkim czasie udało mu się częściowo je odbudować, lecz zostało wyposażone w znacznie skromniejszy sposób.