piątek, 11 lutego 2011

CO Z RAJEM PRZYWRÓCONYM?



 PROFESSORA LEGUTKI
ROZDZIAŁ
"RAJU PRZYWRÓCONEGO"

Żak profesorom krzywy
Martwych nie słucha żywy,
Nie wyciągają wnuki
Z życia dziadów nauki

"Użalanie się nad kondycją polskiego narodu, jakiemu oddawali się liczni publicyści w ciągu ostatnich kilkunastu lat, było przeważnie zajęciem bezpożytecznym. Mimo wszystkich nieprzyjemnych rzeczy, jakie charakteryzują dzisiejszy porządek w Polsce i w świecie, nasze społeczeństwo osiągnęło spory sukces. Polacy okazali się sprawni w obsługiwaniu instytucji oraz w wykorzystywaniu szans, jakie stworzyły nowe czasy. Istnieje tysiące problemów- niektóre bardzo poważne, jak choćby nierównowaga sceny politycznej, defektywne prawo i jego nieskuteczna egzekucja, korupcja- ale wszystkie one wpisane są w trudy procesu przekształcania systemu.


Moje największe rozczarowanie, jakiego doświadczyłem w nowych czasach dotyczy dziedziny wykraczającej poza politykę, prawo i ekonomię, a mianowicie ogólnego stanu polskiego ducha. Nie wiem, kiedy po raz pierwszy pojawiła się teza o polskiej megalomanii narodowej jako naszej głęboko zakorzenionej cesze. Wraz z tą megalomanią miała iść łatwość wpadania w nastroje mesjanistyczne, w poczucie specjalnej roli w historii i specjalnej mądrości oraz cnotliwości danych Polakom przez Boga czy Naturę, w deprecjonowanie wszystkich nie-Polaków jako istot nieudanych i nieszczęsnych. Nie wiem -powtarzam- kiedy ta teza powstała i nie mam pewności, w jakich czasach i czy kiedykolwiek trafnie opisywała polskie nastawienie do świata. Obecnie jestem jednak pewien, że nie ma ona nic wspólnego z rejestrem polskich wad. Gdybym miał wskazać na taką wadę, to widziałbym ją w nastawieniu skrajnie odwrotnym: w swoistej mikromanii, a więc w przekonaniu, że Polacy nie mają żadnej roli do odegrania w świecie, że historia dokonuje się poza naszym wpływem, że to inni są autorami wielkich rzeczy, a my odgrywamy rolę widzów i kibiców.


 Nie ma sprzeczności między faktem, iż Polacy okazali się sprawni w obsługiwaniu instytucji i rozwiązań współczesnej cywilizacji, a tym, iż chorują na trudną do wyleczenia mikromanię. Można być wszak skutecznym w użytkowaniu skomplikowanych urządzeń i jednocześnie zupełnie nie zdolnym do ich konstruowania. Czym innym jest mentalność użytkownika, a czym innym mentalność wynalazcy i konstruktora. Polacy są dobrymi użytkownikami, natomiast marnymi wynalazcami i konstruktorami. Z takiej diagnozy wynikają wnioski, które dla wielu mogą się wydać względnie optymistyczne: jak długo będzie istnieć cywilizacja i jak długo pozostanie ona wolna od niebezpiecznych perturbacji, tak długo Polacy będą w niej trwać we względnym spokoju. System w Polsce i jej miejsce we współczesnym świecie są stabilne i nie wydaje się, by w dającej się przewidzieć przyszłości tej stabilności mogło coś zagrozić.
Problemem nie jest jednak samo bezpieczne przetrwanie we współczesnym świecie, ale rola, jaką będzie w nim ogrywać. Pod tym względem historia ostatnich kilkunastu lat naszego narodu jest dla mnie rozczarowująca. Odnoszę bowiem wrażenie- w którym kolejne doświadczenia mnie utwierdzają- iż z jakichś powodów okazaliśmy się niezdolni do konkurowania o bardziej znaczące miejsce. Nie mówię tu o konkurencji między narodami, ale o indywidualnym wysiłku pojedynczych ludzi, czy grup; mówię o atmosferze, która warunkuje i motywuje podejmowanie takich wysiłków. Pod tym względem zajmujemy pozycję, którą można uznać za daleko nie zadowalającą w stosunku do potencjału, jakim dysponujemy.


To prawda, iż Polacy po obaleniu komunizmu znaleźli się w sytuacji niezmiernie trudnej i niesprzyjającej rodzeniu się postaw samodzielności. Wyobrażano sobie, że komunizm zatrzymał nas w rozwoju, i że po jego zniknięciu pozostaje doganiać kraje zachodnie. To doganianie polegało na powtarzaniu zachodnich rozwiązań, które zostały nazwane "normalnymi". Stąd wzięła się popularność słowa "normalność" i jego użycie jako standardu pozwalającego oceniać powstającą rzeczywistość. Dalsze dzieje Polski po wyzwoleniu wydawały się ogromnej większości rodaków niezmiernie proste i podpadały pod taki oto schemat: naszą aspiracją jest zostanie zwykłym społeczeństwem zamożnym, zasobnym, stabilnym, o dobrze funkcjonujących instytucjach. Droga do takiego stanu zdawała się równie prosta jak sam pomysł: należało odtworzyć tę drogę rozwojową, jaką przeszły zachodnie społeczeństwa.
Taka postawa miała spore uzasadnienie. Trudno faktycznie było sobie wyobrazić, że albo będziemy budować struktury zupełnie nowe, wyprzedzając w ten sposób innych, albo że sięgniemy do własnej tradycji i w jej oparciu zbudujemy coś oryginalnego. Element imitacji był konieczny, również z tego powodu, iż trzeba było korzystać z doświadczenia innych i szkoda było tracić czas na wymyślanie rzeczy wymyślonych. Być może zatem pojawienie się takiej postawy było naturalne. Ale z drugiej strony było ono niezmiernie demoralizujące i rozleniwiające. Z mediów, z rozmów prywatnych, z rozpowszechnionego języka wynikało przekonanie, iż człowiek rozumny i nowoczesny to ktoś taki, kto się dostosowuje do tego, co zostało stworzone gdzie indziej. Od tego przekonania już tylko krok do poglądu- wcale dzisiaj nie rzadkiego- iż człowiek rozumny to taki, który specjalnie nie stara się być oryginalnym i kreatywnym. Człowiek rozumny jest raczej istotą sprytną, a więc taką, która szybciej niż inni potrafi rozeznać się w tym, jakie są tendencje w świecie, jaka przychodzi moda, co dobrze sprzedaje się na Zachodzie, co jest dobrze dobierane i przyjmowane z aprobatą. Ten spryt jest oczywiście sprytem papugi, ale ma on nadal sporo powabu i bywa uważany za jeden z warunków sukcesu.

 
Jeśli na dodatek uświadomimy sobie, iż niemal od samego początku swojej niepodległości Polska aspirowała do Unii Europejskiej, a osiągnięcie tego celu wymagało wielkiego procesu dostosowania wielu aspektów naszego życia do reguł unijnych, to pojmiemy, iż imitacja i przystosowanie stały się hasłami niemal obowiązkowymi w pokomunistycznej Polsce. Ten aspekt polskiego akcesu do Unii bywa rzadko dostrzegany, gdyż ma on posmak politycznej niepoprawności. W trudnych procesach negocjacyjnych opinia wielu polityków i ogromnej większości mediów była jednoznacznie po stronie "dostosowywania", co wynikało z przyjęcia dwóch założeń: po pierwsze, iż nasze rozwiązywania są gorsze, bo wywodzące się z niedobrej tradycji, a po drugie, iż przyjęcie rozwiązań narzucanych przez stronę unijną okaże się per saldo korzystne. Nie chcę rozważać obu założeń. Przyjmijmy, że obydwa są prawdziwe i że faktycznie politykę i ideologię "dostosowywania" należało uznać za racjonalne. Ale taki stan rzeczy jedynie potwierdza to, o co mi chodzi. Skoro "dostosowywanie" nie jest błędnym wyborem, lecz wynika z przemyślne i dobrze uzasadnionej strategii, to skutki takiej postawy mogą okazać się jeszcze trwalsze, zaś Polak oświecony jeszcze mocniej będzie się kojarzył z Polakiem "dostosowującym".


Charakterystyczne jest zresztą, iż konkretne kwestie akcesu Polski do Unii nader rzadko bywały przedmiotem jakiejś szerszej debaty. Działo się tak po części dlatego, że były one zbyt skomplikowane, a przeto źle sprzedawały się w mediach i nie rozpalały wyobraźni obywateli. Po części jednak brało się to stąd, iż istniała dość szeroka niechęć do takich rozważań. Kręcenie nosem, przedłużanie negocjacji, forsowanie własnych pomysłów nie kojarzyły się z polityczną prudencją i inteligencją, ale z awanturnictwem, megalomanią i wieloma innymi wadami, tak dobrze mieszczącymi się w stereotypowym moralizatorstwie społecznym. Ta skłonność do łączenia samodzielności z megalomanią i awanturnictwem- nie w odniesieniu do konkretnych osób, które mogą faktycznie te cechy łączyć, ale w ogóle na poziomie pojęciowym- jest dobrym świadectwem polskiej mikromanii. 
Postawa taka stała się zaraźliwa i charakteryzuje wszystkie możliwe sfery życia. Ponieważ stary system pozostawił po sobie ruiny, trzeba było wiele rzeczy odtwarzać, budować czy organizować. Niemal zawsze proces ten przebiegał pod hasłem imitacji, nawet wówczas, gdy nie wiązało się to ani z wymogami unijnymi, ani z oczywistością rozwiązań. Pod pewnym względem Polakom wydawało się, że są w sytuacji komfortowej: nie muszą tracić czasu na mozolne zmaganie się z rzeczywistością, lecz wystarczy wzorować się na innych. Już w latach osiemdziesiątych pojawiły się uspokajające i krzepiące głosy, iż w wypadku tworzenia Polski niepodległej będziemy mogli połączyć w optymalny sposób rozmaite modele ustrojowe- skandynawski, niemiecki, amerykański i jeszcze kilka innych.

Takie rzeczy nie dokonują się jednak bezkarnie. Inwencja i innowacyjność są postawami, które wymagają pielęgnacji i ciągłego wspierania. Gdy się tego nie czyni, zamierają. Co więcej, inwencja i innowacyjność są postawami, które -przynajmniej teoretycznie- stanowić mają istotne cechy człowieka współczesnego, żyjącego w świecie liberalno-demokratycznym. W uczonych książkach traktujących o dzisiejszej cywilizacji -pisanych na lewicy i na prawicy- pojawia się nieustannie pogląd o współczesnym człowieku jako istocie samostwarzającej, aktywnej, samodzielnej, walczącej o szansę realizacji własnych pomysłów. Tymczasem -paradoksalnie- Polska weszła w grono wolnych społeczeństw liberalno-demokratycznych pod hasłami powielania tego, co stworzyli inni. Hasła niepodległościowe -głoszone przez dużą część opozycji- miały kiedyś, gdy niepodległość stanowiła cel tak odległy, że nierealny, podtekst inny: niepodległość miała być warunkiem samoorganizacji. Im ta niepodległość stawała się realniejsza, tym samoorganizacja wydawała się prostsza, aż wreszcie przyjęła formę powielania gotowych rozwiązań.

Niemal z dnia na dzień po upadku starego reżymu ujawniła się niezwykła energia imitacyjna, jaka drzemała w społeczeństwie. Polska rzeczywistość stawała się kalką rzeczywistości krajów zachodnich. Zmienił się język: z komunistycznej nowomowy na prymitywną polszczyznę pełną anglicyzmów. Pojawiły się nowe obyczaje przejęte z innych krajów i rozpowszechniane odgórnie przez akcje telewizyjno-radiowo-prasowe (czego najbardziej znanym przykładem są walentynki wprowadzone do Polski przez intensywną telewizyjną propagandę). W polskie życie społeczne i intelektualne zaczęto szybko wprowadzać -z niemałymi sukcesami- zachodnie podziały ideologiczne, pojęcia i schematy myślowe. Najgłupsze zachodnie ideologie, z feminizmem na czele, nagle okazały się atrakcyjne dla rodzinnych umysłów. Polscy reżyserzy starali się filmować jak ich zachodni koledzy, poeci pisać jak ich nowojorscy czy londyńscy odpowiednicy, a polscy publicyści- na lewicy, w centrum i na prawicy- argumentować, jak ci, na których się powoływali. Tworzono instytucje będące kalkami zachodnich, a także wprowadzono w odpowiednim duchu reformy. Nawet gazety redagowano w sposób zachodni, powielając działy, główne tematy oraz sposób pisania o nich. Językowi polityków i mediów towarzyszyło formułowanie explicite założenie, że każdy, kto postępuje i myśli odwrotnie, jest istotą nie w pełni dojrzałą, potencjalnie lub aktualnie niebezpieczną. Stary podział na postępowe i wsteczne nagle stał się oczywistością: postępowi są wszyscy, którzy powtarzają pomysły z importu, zaś wsteczni to ci, którzy tego nie robią i przed taką strategią przestrzegają. 


Skąd się wzięła u nas tak silna tendencja imitacyjna? Przyczyn jest pewnie wiele, a niektóre z nich mają głębokie źródła historyczne. O tym ostatnim świadczyłaby chociażby mowa Podkomorzego z pierwszej księgi Pana Tadeusza, przedstawiająca dzieje pewnego Podczaszyca naśladującego wszystkie modły przychodzące z Francji. Ową skłonność do imitacji Mickiewicz zauważył i uważał za oczywistą słabość. Pisali o niej także inni autorzy dziewiętnasto- i dwudziestowieczni. W nowszych czasach, zwłaszcza w epoce PRL-u, o tych starych przestrogach zapomnieliśmy głównie dlatego, iż spoglądanie na Zachód wydawało się -a często było wówczas- racjonalną postawą. Wszak kontakt z tym, co zachodnie, stanowił konieczny zabieg intelektualnej higieny i umożliwił odwrócenie się tyłem do panującej w kraju ideologii.
Takie nastawienie miało skutki oczywiste: Polacy przyzwyczaili się do umysłowego lenistwa. Przyjmując, że w kraju nie da się wiele zrobić i że trzeba szukać ideowego wsparcia na Zachodzie, wprawiali się w stan nieświadomego uzależnienia. W nawyk weszło przekonanie, iż my możemy jedynie tworzyć przyczynki do tego, co kreują inni. Gdy komunizm runął i część intelektualistów zachodnich zwróciła się ku nam z nadzieją, że usłyszą coś nowego, czego znali u siebie, lub coś inspirującego, co stoi w niezgodzie z dominującymi u nich mniemaniami, doznali zawodu. Takich myśli i idei nie było, a w każdym razie było ich niewiele i nie zostały one uczynione przedmiotem szczególnego wsparcia.
Polska humanistyka w PRL-u rozwijała się albo poprzez kontynuację tradycji przedwojennej i starszej, albo poprzez szybki, ukradkowy i niesystematyczny proces zapożyczeń tego, co działo się na Zachodzie. Polski humanista, a także polski publicysta, krytyk, czy -szerzej- polski inteligent, jeśli nie mieli szansy zachowywać ciągłości kulturowej, rozwijali się poprzez wyrywkowe kontakty z Zachodem. Taki układ miał swoje dobre strony, choć na dłuższą metę fundował nam ten stan ducha, jaki mamy dzisiaj. Dobrą stroną było to, iż ów inteligent cieszył się, że zachował rozeznanie w procesach światowej kultury, a jednocześnie miał wytłumaczenie, iż nie tworzy jej w sposób taki, jak powinien: uniemożliwiały mu wszak przeszkody obiektywne, takie jak cenzura, reglamentacja paszportów, brak stałego dostępu do książek i czasopism, etc. Najlepszym sposobem zrobienia kariery -czy to w dziedzinach poważnych, czy w publicystyce, czy w szeroko ujętej dziedzinie rozpowszechniania idei- było względnie szybkie sprowadzenie konceptów, tematów i argumentów, jakimi żyło się na Zachodzie.

 
Po 1989 roku powinno się to zmienić, a jednak zmiany te następują bardzo wolno. Układ, który pozwalał korzystać z cudzych pomysłów, a jednocześnie rozgrzeszał z braku propozycji własnych, był zbyt zakorzeniony i zbyt atrakcyjny, by został szybko usunięty. Nadal najoczywistszym sposobem wprowadzenia Polaków w świat idei i zasadniczych sporów ideowych jest powoływanie się na to, co zrobili inni. Naturalnym odruchem jest więc tłumaczenie książek, nie zaś pisanie takich własnych dzieł, które mogłyby być dla tamtych konkurencją. Nadal mówimy językiem, posługujemy się argumentami, które formułowane są gdzie indziej, a większy wysiłek wkładamy w importowanie ich niż w tworzenie tego, co można by wyeksportować. Mamy tutaj efekt błędnego koła. Formujemy nasze umysły na konceptach stworzonych poza Polską, a czynimy tak, gdyż konceptów rodzinnych jest mało. Tych zaś jest mało również dlatego, iż mamy nawyk formowania naszych umysłów na konceptach z importu.
Tego rodzaju gospodarka ideami jest umysłowo zabójcza. Idei, w przeciwieństwie do zwykłych towarów, nie można po prostu sprowadzić. Aby idea żyła w sposób wartościowy i twórczy w umysłach ludzkich, powinna zostać zrodzona przez długi i żmudny proces przemyśleń i refleksji, które ją fundują. Innymi słowy, aby idee mogły kształtować w pełni i twórczo nasz umysł, powinno być odtworzone całe doświadczenie, które takiej idei nadaje sens. Gdy tego doświadczenia nie ma, a idea dociera do nas przez telewizję, intelektualne mody czy umysłowe wygodnictwo, wówczas nasz umysł będzie bezsilny wobec niej: niewiele z niej pojmiemy i niewiele dodamy do jej zrozumienia.


Ale czasy komunizmu w jeszcze inny sposób utrwalały złe nawyki. Szerokie rzesze społeczne -od chłopów po intelektualistów- nauczyły się żyć w konformizmie. Gdy system padł i powstała nowa rzeczywistość, owe masy przyjęły nowe wzory jako oficjalną wykładnię państwowo-narodową i się jej podporządkowały. Nauczyciele w szkołach, którzy kiedyś uczyli o rządach ludu pracującego miast i wsi oraz niewzruszonym sojuszu polsko-radzieckim, teraz z równym posłuszeństwem organizują w szkołach walentynki. Mylił się więc, ten, kto sądził, iż wprowadzenie demokracji zmieni duszę Polaka. Na stary rodzaj konformizmu nałożył się nowy. Demokratyczne społeczeństwo jest bowiem konformistyczne, podobnie jak społeczeństwo komunistyczne. W każdym przypadku źródła tego są inne, ale skutek podobny. Stąd w nowych czasach było łatwo dawnym potulnym odbiorcom komunistycznego porządku i komunistycznej ideologii wejść w nowe nawyki i nowe schematy, które niosły inną treść, ale opierały się na podobnie bezmyślnej recepcji.


Tak jak w przypadku importu idei, tak i w przypadku importu lżejszych towarów umysłowych oraz obyczajów, procedura ta ma swoje nieprzyjemne konsekwencje. Nie tylko odsłania nam ona fakt własnej niemocy. Jak się okazuje, Polacy nawet nie potrafią się bawić według reguł wymyślonych przez siebie samych, lecz posługują się zabawami wykreowanymi przez innych. Masowa wyobraźnia też jest zaludniona przez obrazy z importu, a wkład nasz w jej kształt jest niewielki. Wszystko to skłania do poglądu, iż Polak we współczesnym świecie jest raczej gościem, niż gospodarzem. Nie oswaja tego świata własnym wysiłkiem woli, nie próbuje przysposobić go zgodnie ze swoimi wyobrażeniami i własnym doświadczeniem, bo takich wyobrażeń nie ma, a o doświadczeniu zapomniał. Stąd często wydaje się nam, iż Polak -mimo rozmaitych sukcesów- jest istotą raczej smutną i sfrustrowaną, która podświadomie odczuwa, że nie jest u siebie i że niewiele ma do powiedzenia w sprawie tego, jak ten świat jest urządzony oraz wedle jakich reguł ma działać.
Wielokrotnie powoływano się na badania pokazujące naszą niską samoocenę. Takie wyniki zgadzają się ze zdrowym rozsądkiem oraz intuicją. W jaki sposób możemy mieć jako naród wysoką samoocenę, skoro tak niewiele zdołaliśmy powiedzieć od siebie i w tak znikomy sposób zaznaczyliśmy swoją obecność? Nie znaczy to wcale, iż -jak sądzą niektórzy amerykańscy ideolodzy w odniesieniu do pewnych mniejszości etnicznych- należy wzmocnić dobre samopoczucie zbiorowości i podwyższyć samoocenę przez mówienie sobie miłych rzeczy, a efektem tego stanie się wzrost kreatywności i większe sukcesy w międzynarodowej konkurencji. Jest raczej odwrotnie: to dopiero sukcesy mogą podnieść samoocenę. Mówienie komplementów bezzasadnych -czy to zbiorowości, czy jednostce- nie zwiększa aktywności ani nie motywuje do wzmożenia wysiłków.
W rezultacie tego imitatorstwa Polska wydaje się tracić swoje możliwości odegrania jakiejś znaczącej roli kulturotwórczej w dzisiejszym świecie. Pytanie, jakie się nasuwa, jest oczywiste: czy taka znacząca rola była w naszym przypadku możliwa? Trudno zaprzeczyć, że udziałem Polaków było szczególne zbiorowe doświadczenie, z którego można byłoby wyciągnąć jakieś interesujące dla nas samych i dla innych wnioski. Trudno również zaprzeczyć, że nie było ani woli, ani poczucia potrzeby, by takiemu działaniu się oddać. Polacy wydają się nie tylko marnotrawić szansę, jaka tkwi w ich dziedzictwie, ale także zaprzepaścili te okazje -swoje pięć minut w historii- jakie mieli w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Można niekiedy odnieść wrażenie, iż swojego doświadczenia się wstydzą, pragną o nim zapomnieć i stać się aktorami w zupełnie innej sztuce pisanej od nowa. W każdym razie niezwykłe wzięcie ma dzisiaj opinia, że krótka pamięć historyczna jest rzeczą generalnie korzystną i że tracąc swoją pamięć, Polacy nie tylko nie barbaryzują się, ale mają możność wejścia w grono współczesnych społeczeństw, o których także twierdzi się, iż długiej pamięci historycznej są pozbawione. Człowiek czy zbiorowość, którzy taką pamięć posiadają, są -jak się sugeruje- niezdolni do podjęcia wyzwań przyszłego świata i do -jak rzekł najpopularniejszy w Polsce polityk- "wyboru przeszłości".


Jeszcze niedawno dobra pamięć historyczna wydawała się nam błogosławieństwem, a jej posiadanie skuteczną bronią przeciw zakusom państwa totalitarnego. Co więcej, chęć odebrania nam tej pamięci była odbierana jako szczególnie groźna, antykulturowa i antycywilizacyjna ambicja quasi-modernizacyjnej ideologii. Obecnie sami chętnie pamięci się pozbywamy, a pozbywanie się jej staje się dla wielu z nas powodem do dumy, iż oto dzięki temu nabieramy zdolności wchodzenia w zmodernizowany świat i uczestniczenia w nim. O różnicującej, inspirującej i wzbogacającej funkcji pamięci mało kto dzisiaj mówi, a ten, kto takie argumenty podnosi, rzadko bywa słyszany, a jeszcze rzadziej słuchany.
Reakcje takie dowodzą, z jednej strony niezwykłego polskiego prowincjonalizmu, a z drugiej -słabej znajomości współczesnego świata. Być może prowincjonalizm jest, z powodów historycznych, trudno usuwalną składową polskiej duszy. Tak się jednak dzieje, iż w ciągu ostatnich kilkunastu lat to najbardziej entuzjastyczni modernizatorzy Polski okazywali się największymi prowincjuszami, reprezentującymi najgorsze nasze kompleksy i słabości. Wbrew pozorom i obiegowym opiniom, to oni właśnie utrzymują polskiego ducha w stanie gnuśności i to oni sprawiają, że najprawdopodobniej jeszcze długo pozostaniemy kulturową peryferią Europy. We współczesnym świecie trwa ostra konkurencja w niemal wszelkich dziedzinach życia. Wśród tych cech, które pozwalają w owej konkurencji zaistnieć, jest oryginalność, a więc zdolność do intrygująco nowego spojrzenia na rzeczywistość. Nie jest to jedyna cecha, a jej posiadanie nie gwarantuje sukcesu. Stanowi ona jednak bez wątpienia rzecz bardzo ważną. Tej cechy Polak na razie nie wykazuje. Oczywiście korzystanie ze zdobytych doświadczeń i wykorzystywania potencjału nie posiadanego przez innych także nie gwarantują sukcesu. W skali światowej mamy wszak również do czynienia z czymś, co można by nazwać kulturowym konformizmem i dlatego nie każdy nonkonformizm bywa nagradzany. Bywają takie nonkonformizmy, za które można być odtrąconym. Tak czy inaczej sukces zależy od zbyt wielu czynników, by głosić jakąś prostą na niego receptę. Nie ma również pewności, że polskie doświadczenie zawiera coś, na co jest zapotrzebowanie we współczesnym świecie. Wbrew temu, co sądzą multikulturaliści, istnieją społeczeństwa, które nie potrafią wnieść wiele do światowej kultury i są zmuszone przebywać na jej marginesie.
Czy Polakom również musi przypaść taka rola niezależnie od obecnej fali imitatorstwa przewalającego się przez nasz kraj, to problem, którego nie podejmuję się rozstrzygnąć. Nie jest przecież wcale powiedziane, że nasze doświadczenie zawiera treści i siły, które mogą uczynić nas społeczeństwem bardziej obecnym w dzisiejszym świecie. Wśród społeczeństw, tak jak wśród jednostek, nie ma równości; jedni osiągają sukces, a inni -tych zaś jest znacznie więcej- muszą zadowolić się mniej eksponowanymi miejscami. Ważne jest jednak- i to jest główne przesłanie niniejszych wywodów- aby potrafić zmusić się do myślenia w kategoriach szukania tego, czym można się wyróżnić, a nie w kategoriach tego, czym można się wtopić w istniejący świat. Nie da się a priori określić, jakie miejsce jest dla nas stosowne w dzisiejszym świecie. Określenie stanie się możliwe dopiero wówczas, jeśli weźmiemy udział w walce o wpływ na kształt świata. Tego udziału zaś najwidoczniej nie mamy ochoty brać. Jest coś przygnębiającego w fakcie, że miliony Polaków wyzwolonych po wielu dziesięcioleciach z najgorszych reżymów, jakie stworzono w historii, okazują się niezdolne do pełnego korzystania ze zdobytej wolności. Uświadomienie sobie źródeł tego uczucia przygnębienia -gdy jest wystarczająco mocno przeżyte- może mieć skutki pobudzające. Problem jednak w tym, iż ciągle zbyt niewielu ludzi odczuwa zgnuśnienie polskiej duszy. Dla licznych rzesz owa dusza przeżywa rozkwit, a jego miarą jest to, iż zaczyna być nieodróżnialna od innych dusz. Idąc dalej tym tropem, można dojść do przekonania, że swój największy triumf osiągnie w momencie, gdy przestanie istnieć."






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz